RSS Feed
sierpnia 26
35

Mara (Wolna miłość X)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Mara spała zwinięta w kłębek. Na sąsiednim stole poruszył się ciemny kształt i spod płaszcza ukazała się broda Marka.

- Jaki dziś mamy dzień? – zapytał Piotr z westchnieniem.

- Chyba Wigilia – Marek przeciągnął się gładząc brodę.

Drzwi otworzyły się z hałasem, zapiekło ostre światło, aż Piotr zasłonił oczy jak od uderzonia batem.

- Wstawać – oznajmił szorstko dozorca i poczłapał do swojej kanciapy.

Piotr pocałował Marę w nos, uśmiechnęła się niemrawo.

- Szybciej tam – doszedł ich zniecierpliwiony głos – Zara przyjdą robotnicy.

- A cóż oni będą tutaj robić, w taki mróz, w Wigilię? – spytała rozespana Mara, której wyraźnie było nie w smak opuszczać ciepełko.

- Będą, nie będą, wstawać czas – jego oczy sprawiały wrażenie, jakby lada moment miały zapaść się w głąb czaszki.

- Dziękujemy za gościnę – Mara podała mu rękę – wesołych świąt.

- Wesołych – wymamrotał nie patrząc na nich.

Było jeszcze zupełnie ciemno, bezwietrznie, śnieg skrzypiał pod nogami. Szli bez słowa mijając bezludne ulice. Czasami wydawało się Piotrowi, że przechodzili już dzisiaj tędy, a w jednym przypadku był nawet tego pewien, ale szedł bez sprzeciwu starając się zapomnieć o narastającym zimnie i zmęczeniu.

- To co robimy? – spytał w końcu, gdy kolejny raz mijali znajome skrzyżowanie.

- Niestety, zdani jesteśmy na Ryśka – Mara okutała się szczelnie szalem i poprawiła lisiurkę.

Zaczynało szarzeć, gdzieniegdzie pojawiali się pierwsi ludzie, rozlegał się warkot samochodów i ciemność przecinały raz po raz smugi reflektorów.  W oknach zapalały się światła. Znów weszli na znajome podwórko i pięli się w ciemności po stromych schodkach. Stanęli pod drzwiami, na których majaczył w szarej pomroce znajomy rysunek… Mara zastukała cicho. Czekali dłuższą chwilę…  Piotr walnął pięścią raz, drugi trzeci – nasłuchiwali niecierpliwie…

- On pewnie w ogóle nie istnieje – powiedział Piotr z niechęcią– Róbcie co chcecie, ja idę do hotelu.

- Zaczekaj – Marek przytrzymał go za rękaw – doba hotelowa jest dopiero od dwunastej…

Wewnątrz coś się poruszyło, jakby głuche pacnięcia bosych stóp po podłodze.

- Kto tam? – spytał rozespany  dziewczęcy głos.

- Ludzie z Krakowa – jęknęła Mara – otwórz, bo uświerkniemy tutaj.

Drzwi uchyliły się rzucając smugę światła na umęczoną twarz Marka wyglądającego teraz jak przydrożny światek, który chciałby w końcu zejść ze swojego bolesnego posterunku i rozprostować kości.

Ciepło mieszkania obezwładniło ich zupełnie.

- Zrzućcie łachy i właźcie do środka – powiedziała korpulentna blondyneczka z wydatnymi pośladkami rysującymi się pod opiętą męską koszulą.

Wsunęli się bezszelestnie. Na dwóch tapczanach spało tutaj cztery, może pięć osób. W kącie majaczyły kontury, chyba choinki.

- Hej, Mara – rozległ się niski głos dochodzący spod tej samej kołdry, pod którą zniknęła przed chwilą korpulentna.

- Dajesz w dupę, Rysiu, przecież napisałam ci, kiedy przyjeżdżamy.

Postać o bardzo gęstych, długich włosach i rozwichrzonej brodzie zaprezentowała się w całej okazałości na tle szarej ściany.

- Chodź, opowiem ci jak było w Warszawie – Rysiek zanurkował pod kołdrę.

Mara zrzuciła sweterek, potem  spodnie i zniknęła w kotłującym się barłogu. Dochodziły stamtąd jakieś strzępy rozmowy o „totalnej kopulacji” przy ogniskach i „fermie”, która jest wspaniała, podobno Amerykanom „bardziej szła od haszu”.

- Fenomenalne! – piał z zachwytu Rysiek – cokolwiek zaczniesz robić, robiłabyś to bez końca. Ferma to cud.

- Ciekawe… – głos Mary ucichł nagle.

Piotr wsłuchiwał się bezradnie w ich narastające oddechy i ogarnęła go wściekłość. Miał ogromną ochotę wstać natychmiast i pójść do hotelu zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Blondynka usiłowała ściągnąć na siebie trochę kołdry, w końcu mamrocząc coś przeniosła się na sąsiedni tapczan. Piotr wsłuchiwał się w ten narastający łopot, choć jeszcze przed chwilą ogromnie chciało mu się spać, teraz nie mógł zmrużyć oka, zaciskał powieki, przykładał ręce do uszu, jednak ten cholerny łopot wwiercał mu się pod skórę drażniąc nie do zniesienia… Ktoś nakrył go kocem i położył się obok. Z tapczanu rozległ się stłumiony, krótki krzyk..

- Jak ci na imię? – spytał Piotr czując jak jej ruchliwe paluszki oplatają mu

członka. Rozpiął pośpiesznie koszulę i przylgnął do spoconego ciała. Jej wydatne pośladki pracowały miarowo… Spadali długo wstrząsani powracającą falą dreszczy.

- Jak ci na imię? – powtórzył głaszcząc jej miękkie rozrzucone na jego piersiach włosy.

- Atma – odpowiedziała, przeciągając się leniwie.

- Jak?

- To imię dobrego ducha.

- A gdzie on jest? – Piotr gładził ją po futerku.

- W środku.

- Tam?… Nie zauważyłem.

- Bo on jest jeszcze głębiej – wyszeptała ledwo słyszalnie, chyba zasnęła…

Piotr okrył ją szczelnie kocem i wtulił się w jej włosy…

Wlókł się w jakimś dziwnym orszaku powłóczystych postaci, wśród których dostrzegł Marka, z rozkrzyżowanymi ramionami. Ktoś zasłonił mu usta, a może to była jego własna dłoń. Białe płatki wirującego śniegu osiadały na czyjejś jasnej twarzy. Zobaczył Olę i w tej samej chwili usłyszał trzask załamującego się lodu! Jakiś biały ptak zerwał się i poszybował w zamieć…

Wył wicher, coś strzelało rytmicznie jak kołysząca się lina, albo pasek tłukący po blaszanym parapecie. Piotr spojrzał na Atmę – spała z wpółotwartymi ustami. Jędrna pierś wyłaniała  się spod koca najeżona ciemna sutką jak dziwne, drapieżne zwierzątko. Ktoś poruszył się na tapczanie i spod kołdry jak spod pękającej z wolna skorupy wykluł się Rysiek. Przeciągnął się w całej okazałości na środku pokoju, potrząsnął  sięgającą do ramion grzywą i rozwichrzoną brodą – spojrzał w jaśniejące okno i zapiał. Z sąsiedniego tapczanu wynurzyła się głowa krótko ostrzyżonego chłopaka i twarz dziewczyny o rysach Japonki.

- Masz pomysły – powiedziała Japonka ziewając szeroko – Można by jeszcze trochę pospać, co misiaczku? – szturchnęła leżącego.

Misiaczek pokiwał z aprobatą głową i zaszył się głębiej pod kołdrę.

- Spanka nie będzie, sprzątanko – Rysiek zerwał z nich przykrycie.

- Wszędzie cholera coś trzeba. Miałam nadzieję, że chociaż tutaj można poczuć się trochę wolnym – zawodziła Japonka.

- A co ty myślisz, że wolność to gnicie w brudzie? – włączyła się Mara, która siedziała już na tapczanie i rozczesywała włosy.

- Dzisiaj jest Wigilia – wymamrotał dźwigający się z podłogi Marek.

- W porządku – Japonka podniosła się i znikła w łazience.

Pomruk lejącej się wody ożywił wszystkich – znikali tam po kolei. Rysiek odsłonił story i do mrocznego pokoju wpadło słoneczne światło, aż ludzie wydali jęk zachwytu, a Mara zaczęła tańczyć Hare Krsna.

- Rekrut pójdzie dziś do sklepu – zarządził Rysiek.

Pucułowaty Rekrut-Misiaczek ubrał się bez sprzeciwu. Kiedy wrócił, wszyscy siedzieli już wkoło na dywanie.

- Co tak milczymy jak w rodzinnym grobie? – spytał Piotr.

- A co mamy gadać, kiedy wszystko dawno zostało już powiedziane – Rysiek uśmiechnął z politowaniem.

- Można powiedzieć na przykład, ze ładny mamy dzisiaj dzień – Japonka przymrużyła oczka i przekrzywiła główkę. Wyglądała teraz na stuprocentową Japoneczkę.

- Albo, że wczoraj do sklepu na rogu rzucili kiełbachę szyneczkową – dodał Rekrut prezentując w uśmiechu szerokie jak łopaty zęby z przerwą w górnej szczęce.

- Można też o tym, że sąsiad rzucił właśnie żonę prosto w objęcia innego sąsiada i co z tego wynikło – Mara przyglądała się Piotrowi zaczepnie.

- A ja chciałbym wam zakomunikować, że boli mnie dupa od tego siedzenia w półkwiecie lotosu – Marek z ulgą rozprostował nogi. Piotr spojrzał na niego z wdzięcznością, potem na siedzącą naprzeciw Japonkę, jej szczupłe uda i przebijające przez trykotową koszulkę zgrabne piersi – przechwyciła jego spojrzenie.

- Nie gniewaj się – powiedziała ciepło, podciągając pięty pod pupę – tutaj tak zawsze droczą się z nowym człowiekiem.

- Po prostu, trzeba umieć milczeć, wspólnie milczeć, żeby zrozumieć ludzką mowę – Rysiek spojrzał poważnie na Piotra.

- Ale przecież tym właśnie ludzie różnią się od zwierząt – Piotr zaoponował.

- Ale jakoś nie potrafią się dogadać – włączył się Rekrut.

- Musimy w ciszy i w milczeniu – tokował Rysiek – odnaleźć własne korzenie i poprzez tę ciszę oczyścić się z brudu i zgiełku tego świata – nasycić się miłością.

- Czy miłość to znaczy to, co wydarzyło się pod kołdrą? – spytał szyderczo Piotr.

- Od czegoś trzeba zacząć, żeby się pojednać i nawiązać braterskie stosunki.

Marek zachichotał. Mara przysunęła się do Piotra trącając go głową w ramię. Zabrzmiało to jak ciche przeprosiny, siadła obok. Jej bliskość obezwładniła go, pierzchły wszystkie złe myśli – świat znormalniał. Jej chyba jednak zależy na mnie trochę – przemknęło mu przez głowę od razu poczuł się lepiej.

Milczeli wszyscy popijając wodę z miodem przyrządzoną przez Japonkę i Rekruta.       Potem na hasło „wigilia”, zabrali się do roboty. Japonka i Rekrut za kuchnię, reszta sprzątała pokój. Marek balansował jak nietoperz odkurzaczem po dywanie i meblach od czasu do czasu wkładając znienacka szczotkę między nogi ludzi.

- Odrzućcie kutasy i cipy i żyjcie dalej bez lipy – ryczał wniebogłosy.

- Nie miałam jeszcze stosunku z odkurzaczem!

Mara rozłożyła ręce, a kudłata szczotka w dzikim tańcu omiatała jej pośladki; poddawała jej się rytmicznie podśpiewując jakiegoś bluesa. Atma przyłączyła się do niej z wystawionym na żer tej kosmicznej szczoty kuprem.

- Ludzie! Natężcie swoją wyobraźnię! – Rysiek starał się przekrzyczeć warkot odkurzacza – Ubieramy antymieszczańską choinkę!

Warkot ustał. Zrobiło się cicho jak w kościele. Japonka z Rekrutem przybiegli do kuchni z oczami okrągłymi jak zaciekawione dzieciaki. Rysiek uniósł wolno z podłogi poniewierającą się gazetę i ugniatał z niej kulę.

- Piękna bańka – powiedziała zachwycona Atma.

Wszyscy rzucili się na poszukiwanie gazet, z wyjątkiem Piotra, który stanął pod ścianą i patrzył ze smutkiem na zielone, prawie nagie jeszcze drzewko, które nabierało z wolna wyglądu osiedlowego śmietnika. Oprócz papierowych kul i strzępów gazet, znalazł się na niej jakiś stary trampek, fragment przydeptanego papucia, pompon nieokreślonego koloru, coś w rodzaju rozłażącej się gumki od majtek i strzępów koszuli. Usatysfakcjonowana Mara klaskała w ręce, Atma nuciła jakąś kolędę albo blusa. Były  tam jeszcze widelce i noże, dziurawe pończochy, szary biustonosz, kilka zwisających smętnie prezerwatyw, półlitrówka z czerwoną kartką przywiązana do pnia burą wstążką.

- Koniecznie trzeba jej ubrać czapkę, najlepiej baranicę – krzyknęła wniebowzięta Mara.

- I majty, najlepiej kudłate i do kolan – judził Marek.

Atma zdjęła wśród śmiechów majtki i zawiesiła je na szyjce butelki.

- Potrzebne jej jeszcze okulary, żeby zobaczyła ten świat taki jaki jest, zalany żółcią!

Wybiegła do przedpokoju i przyniosła żółte gogle. Marek pocałował ją w stopę i zawiesił gogle na baranicy. Potem ktoś przytargał magnetofonową taśmę, oplątali nią drzewko, które sprawiało teraz wrażenie, że pod ciężarem tych rupieci za chwile się przewróci.

- Jeszcze nocnik! Koniecznie filiżankę nocną! – Rekrut darł się jak opętany – Bracia! Potrzebny jest jeszcze nocnik, żeby dopełniła się litera przeznaczenia!

Marek podrygiwał jak święty Wit wypatrując oczy za błogosławionym sprzętem, ale nie znaleźli, mimo wstawiennictwa Ryszarda i Mary. Marek płakał i trzepotał rękami.

- Będzie trawka dla bydlątek? – spytał nagle Rekrut.

Zamienili się w słuch.

- Może i będzie – Rysiek uśmiechnął się tajemniczo.

Atma podeszła do choinki i uderzyła ją grzbietem dłoni, na odlew, aż spadło kilka papierowych kul i zabrzęczała półlitrówka zderzając się z widelcem. Zawiesili jej jeszcze łańcuch z petów i wbili w nią nóż – W to podłe serducho! – ryczał Rekrut usiłując trafić. Chybił kilka razy kalecząc ścianę, zanim nóż zakołysał się i utkwił w pniu… Rysiek majestatycznie podniósł ręce i poprosił ich, by usiedli. Z zawieszonego na szyi skórzanego woreczka wysypał na talerz ciemnozielone grube sianko, wokół ułożył bibułki. W milczeniu robili skręty i odpalali od płomienia świecy, która zjawiła się nie wiadomo skąd. Piotr ciągnął tak jak inni, do spodu, choć nie smakowało mu to coś, co miało zapach kociego gówna, jednak wszyscy z nabożeństwem ciągnęli to łajno…

Coś w tym jednak było, jakby sen nagle się przerywał, w jakimś dziwnym miejscu

i Piotr nie mógł się połapać, gdzie jest, a wokół unosił się ten zapach – zalatywały nim i ręce i woda… i włosy Mary…

Powiedział teraz coś, sam nie wiedział co. Ale to go rozśmieszyło, śmiał się jak szalony – to „coś” unosiło go do góry, tak że chciało mu się krzyczeć ze szczęścia, ale zapominał wciąż o tym krzyku i nie widział chwilami gdzie jest – z tego też się śmiał, pokładał się ze śmiechu – gówno, gówno, gówno -zapach kociego wspaniałego gówna – to „coś” unoszące do góry, Rysiek wirował wkoło choinki jak jakiś egzotyczny ptak, albo wąż, czy jakiś inny człowiek. Jest wspaniale, bosko – słyszał czyjeś podekscytowane słowa, ale miał to wszystko w dupie. Ktoś tam mędził, że „trzeba odrzucić wszelki schematy i bariery, by z własnej spontanicznej wyobraźni zbudować obrazoburcze dzieło, które mogłoby, co ono by mogło?? – Piotr śmiał się, zewsząd otaczał go śmiech o zapachu kociego gówna. Atma śpiewała blusa, czy kolędę. Rekrut tańczył, jego łysa głowa pobłyskiwała w czerwonych płomieniach.

- Zgaście ten ogień! – krzyczał Piotr i śmiał się razem z innymi.

- Już pierwsza gwiazdka! – Rysiek kłaniał się na wszystkie strony świata.

Piotrowi ogromnie chciało się pić, ale miał to w dupie, patrzył na tańczącego Rekruta i było mu dobrze. Ten Rekrut miał już chyba ze sto lat, z popękanych ust sączyła mu się piana, śpiewał jakąś pieśń, ale Piotr nie słuchał – zerwał nagle z gałęzi widelec i roześmiał się spazmatycznie wpatrzony w jego błyszczące zęby. Ślina rozpryskująca się z popękanych warg Rekruta siała wokół zapach kociego gówna – jakiż on jest kurwa stary!

- Widelec – ktoś szeptał blisko – widelec.

- Widelec – Mara zanosiła się od śmiechu.

Wszyscy śmiali się z widelca, zachłystywali się, chwilami cichło i Piotr znowu wpadał w jakąś niesamowitą dziurę i nie wiedział, co jest grane. To chciało mu się wyć z jakiegoś panicznego strachu, ale wystarczył „widelec” i już pokładał się ze śmiechu. Jakiś obcy facet rozkrzyżował ręce przed choinką-pierdolinką – męczył się bardzo długo, ktoś podsunął mu stołek, stolec, stolec hipokryzji! – ktoś krzyczał zasłaniając się rękami.

To „coś” unosiło do góry, jakby chciało go wstrzelić w wibrującą, przyjazną przestrzeń. Piotr śpiewał razem z innymi i cieszył się jak dziecko. Nagle poczuł, że zrobił potwornie mały – rączki, nóżki, nosek – włożył te rączki w spodnie i nie znalazł tam prawie nic… Lodowaty, kłujący pot wystąpił mu na czoło, wsunął powtórnie rękę i… znowu nic… Sprawdził jeszcze raz, między nogami i… piekące łzy pociekły mu po twarzy. Potrząsnął przerażony Marą, która rozmawiała właśnie z Ryśkiem o czymś bardzo śmiesznym i śmiała się zasłaniając ręką usta, jakby zepsuły jej się zęby. Coś go tknęło – a może tu wszystko się rozpada, wszystko gnije, zanika i nie ma na to rady! –szarpnął nią mocniej.

- Ja nie mam już chyba członka –wydusił przez zaciśnięte zęby.

Parsknęli jeszcze głośniej. Oczy Mary były takie duże i błyszczące, piersi falowały. Ale miała jednak wszystkie zęby – Piotr błagalnie ścisnął ją za ramię.

- Ktoś zabrał mi mój członek.

- Jaki członek? – nie mogła skojarzyć.

- Mój członek, kutas… chuj!

- Mówi się na to penis, po prostu penis, to ładniej brzmi – głos Mary zbliżał się i oddalał.

- Nie odchodź ode mnie! –Piotr zaciskał kurczowo palce na jej ramieniu.

- Ale się ładnie rozkręcił – usłyszał jej pełny podziwu głos, który znowu gdzieś odpłynął.

- Ale ja nie mam członka! Gdzie jest mój penis?! – ryknął rozpaczliwie.

Mara włożyła mu tam rękę.

- Nie martw się, zaraz ci pomogę.

Gwałtowne ciepło uderzyło mu do głowy. Przymknął oczy. Mara balansowała rytmicznie, jak we śnie zobaczył nagle przed sobą jej jasne ramiona, skaczące piersi i włosy falujące jak skrzyła ogromnego ptaka – a w górze dziwne monstrum w żółtych okularach, spowite różową mgiełką, umykało z szelestem rozwiewających się taśm. Brzęczał rój błyszczących trzmieli, Mara leciała z krzykiem, przyciskał ją z całej siły – Łysy wył, bełkotał dziwne słowa, które Piotr z trudem mógł zrozumieć – pryskał różową pianą o zapachu kociego gówna, z popękanych ust:

którzy w nędzy łachmanach z zapadniętymi oczami w transie czuwali
paląc w nadnaturalnych ciemnościach tanich mieszkań, płynąc
poprzez dachy miast, kontemplując jazz
którzy pod liniami kolejki nadziemnej odsłaniali swe mózgi niebiosom
i objawiały im się natchnione anioły Mahometa rozkołysane
na dachach czynszówek,
którzy odbyli uniwersytety chłodnym promiennym wzrokiem rojąc Arkansas
i Blake`em natchnioną tragedię pośród mędrków wojny
których wylano z uczelni za obłęd i obsceniczne ody rozlepione w oknach
czaszki
którzy trzęśli się w bieliźnie w niegolonych pokojach, paląc w koszach
na śmieci swe pieniądze i nasłuchując Terroru za ścianą,
których kopano w brodę przyrodzenia, gdy wracali przez Laredo z prze-
mytem marihuany do Nowego Yorku,
którzy łykali ogień w hotelach wypacykowanych farbą albo pili terpen-
tynę w Paradise Alley, marli lub noc w noc umartwiali swe torsy
przy pomocy snów, haszu, budzących zmór, wódy, chuja, i nieusta-
jących jebań, niezrównanie ślepych ulic drżącego obłoku i błyska-
wicy umysłu skaczącej ku biegunom Kanady i Peterson, rozświetla-
jących cały zamarły świat z Czasem pośrodku…

Piotr łykał jakieś białe pastylki i popijał wodą. Rysiek z Atmą kopulowali pod ścianą poruszając się jak pieski, bardzo szybko – Mara tańczyła telepiąc piersiami w rytm jakiejś muzyki, muzyczki – z tych splątanych taśm -Rysiek z Atmą leżeli bez ruchu na podłodze. Dlaczego oni się nie ruszają?… Poruszyli się – Piotr odetchnął z ulgą… Ktoś porwał go w ramiona, tarzali się po podłodze – odpadała od niego jak piłka, ale znajdował ją i to miejsce, tak było ciągle – a może to jest wieczność? – przemknęło mu przez głowę – Rekrut wył swój poemat pryskając krwią o zapachu kociego gówna.

- Mara!, kocham cię, Mara!…

którzy doznawali załamań szlochając w białych gimnazjach nadzy i drżący
Przed maszynerią innych szkieletów
Którzy gryźli detektywów po karkach i wrzeszczeli z uciechy w radiowo-
zach, że ich jedyna zbrodnia to dzika pederastia i opilstwo
którzy skowyczeli klęcząc w metrze i których zwlekano z dachu powiewa-
jących genitaliami i rękopisami
którzy dawali się pieprzyć w zadek świętojebliwym motocyklistom i wrze-
szczeli z uciechy
którzy ciągnęli druta i dawali sobie ciągnąć owym ludzki serafinom,
żeglarzom, och pieszczoty atlantyckiej i karaibskiej miłości,
którzy jebali rankiem wieczorami w różanych ogrodach na trawie parków
publicznych i cmentarzy rozpryskujących nasienie na każdego kto się
pojawił i miał chęć,
którzy czekali nieustannie próbując chichotać lecz kończyli szlochem
za przepierzeniem łaźni tureckiej gdy jasnowłosy i nagi anioł przy-
chodził przebić ich mieczem,
którzy utracili swoich kochanków na rzecz trzech starych megier losu
zezowatej megiery za heteroseksualnego dolara zezowatej megiery
mrugającej łonem i zezowatej megiery, która nic nie robi tylko sie-
dzi na dupie i odcina złote intelektualne nici z krosna   rzemieślnika
którzy w ekstazie i nienasyceniu kopulowali z butelką piwa, z kochanką,
pudełkiem po papierosach, ze świecą, wypadali z łóżka, kontynuowali
na podłodze w przedpokoju i kończyli omdlewając na ścianie z wizją
ostatecznej cipy wydając resztkę świadomości
którzy dogadzali milionom dziewcząt roztrzęsieni o zachodzie a rano
mieli czerwone oczy lecz byli gotowi dogadzać wschodzącemu słońcu,
błyskając przy stodołach pośladkami i nagością w jeziorze…

Pędzili gdzieś ulicami pełnymi krwi, albo kwiatów – pękających w ogniu kwiatów. Mara podnosiła ręce, które rozrywały ciało Piotra. Przyglądał się z radością jak niknie jego ręka, ucho, noga – rozpływają się w ciemności. Łysy szalał omotany muzyką z taśm, Mara biła głową o dywan, a może to był ktoś inny? A może to ja? – Rysiek z Atmą leżeli bez ruchu, dlaczego oni tak leżą? Co się tutaj stało? Co się ze mną stało?! Ktoś płacze? – przecież nikt nie płacze – mówi Mara, zęby ma spróchniałe, oczy zarośnięte zieloną łuską, Piotr patrzy z przerażeniem na jej poruszający się jak błyskawica sprężynowy ogon z kolcem, który wysuwa się z szelestem…

…Łysy sterczy nad nimi z oczami występującymi z orbit – żyły nabrzmiały mu na karku, z jego ust tryskają różowe żmije, a może to są kwiaty. Jakie kwiaty?! W tym szambie o zapachu kociego gówna?!

sierpnia 26
0

JAKI SFINKS Z CEMENTU I ALUMINIUM ROZBIŁ IM CZASZKI (Wolna miłość XI)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

I WYJADŁ MÓZG I WYOBRAŹNIĘ

Mara płacze, obejmuje nogi Piotra i łka, zjawiają się jacyś ludzie, jeden z nich uderza Piotra w twarz. Rekrut ryczy jak zwierzę, coś mówi, skręca się, wije – śpiewa.

- O czym on śpiewa? – Piotr potrząsa Marą, która kopuluje chyba z Ryśkiem.

Czuć swąd palącej się benzyny, błękitnawe języczki rozpełzują się po podłodze.

- On śpiewa o tym, co nas codziennie zabija! – krzyczy Mara.

Ktoś wlecze ją za nogi, Mara uśmiecha się z tą głową podskakującą po podłodze – dlaczego odpowiada mi dopiero teraz? Przecież pytałem ją wczoraj, tydzień temu, a może już będzie rok? – Łysy rozkrzyżowany na ścianie nie może zdechnąć ten skurwiel zapluty, jego popękane wargi miotają różową pianą o zapachu kociego gówna…

- Chcę stąd wyjść!

Krzyczy Piotr i uderza głową w ścianę, albo w jakiś próg, może w belkę. Te plugawe słowa przytłaczają go do podłogi, tłamszą, dławią – zwierzę w sercu jest już wszędzie, choć nie boli, lepiej żeby „to” bolało, ale zupełnie nie boli – ktoś sączy mu do ucha ten odlotowy tekst – NIEŚMIERTELNY ŁYSY JAK ŚMIERĆ TEN PIEPRZONY REKRUT Z ROZWALONYMI WARGAMI PRYSKAJĄCYMI KRWIĄ – Co on się tak miota?!

- A może to jestem ja?!

Moloch którego miłość jest bezkresną naftą i kamieniem. Moloch którego
dusza to elektryczność i banki! Moloch którego nędza jest widmem
geniuszu! Moloch którego los jest chmurą bezpłciowego wodoru! Moloch
którego imię jest Umysł!
Moloch w którym siedzę samotnie! Moloch w którym śnię o aniołach!
Wariat w Molochu! Jebaka w Molochu! W Molochu bez miłości i człowieka!
Moloch który tak wcześnie wszedł w moją duszę! Moloch w którym jestem                                                                                                                    świadomością bez ciała! Moloch który wypłoszył mnie z naturalnej ekstazy!                        Moloch którego opuszczam! Przebudzenie w molochu! Światło płynące z nieba! Moloch! Moloch! Apartamenty robotów! Niewidzialne przedmieścia! Skarbnice                                                              szkieletów! ślepe metropolie! Demoniczny umysł! Upiorne narody! Nieusuwalne    domy wariatów! Granitowe chuje! Monstrualne bomby!
Poskręcali karki wynosząc Molocha do Niebios! Bruki, drzewa, radia, tony!        Podnosząc do niebios Miasto które istnieje i jest wszędzie wokół!
Wizje! Omeny! Halucynacje! cuda! ekstazy!  Spłynęły rzeką Ameryki!
Sny! Adoracje! Olśnienia! Religie! Okręty wrażliwego łajna!
Przełomy! Rzeczne! Uniesienia i ukrzyżowania! Zmyte powodzią! Odurzenia!
Święta Trzech Króli! Rozpacze! Dziesięcioletnie zwierzęce wrzaski i samobójstwa!     Umysły! Nowe miłości! Pokolenie szaleńców osiadłe na skałach Czasu!
Prawdziwy święty śmiech w rzece! Widzieli to wszystko! Dzikie oczy! święte wycia!
Żegnali! Skakali z dachu! W samotność! Powiewając! Niosąc kwiaty! Do rzeki!
Na   ulicę!…

Piotr śpiewał jakąś pieśń, ze ściśniętym gardłem wyrzucał z siebie obce słowa. Przed nim siedziała Mara trzymając go za członka, trajkotała.

- Dlaczego społeczeństwie mieszczańskim jest niemoralne, żeby w towarzystwie trzymać kogoś za członka?!

- Czego chcesz od mojego członka?

Piotr trzęsie się ze śmiechu, uczepiony jej ciała… Widzi ją przed sobą rozchylającą jasne uda i ten chrzęst, zgrzyt, migoty świateł, jedno, drugie, trzecie – łopot i krzyk – rozbiegane paluchy pomiędzy nogami, jakieś głosy, trzaski, narastające stada cieni, głuche niekończące się pochody cieni – szelest rozdzierającego się papieru…

- Bilety! Do kontroli! – wdzierające się do mózgu słowa, to wprost nieprawdopodobne jak można żądać biletów w prywatnym mieszkaniu – Piotr mruży oczy pod naporem ostrego światła patrząc na natręta w czapce z daszkiem i w ciemnym ubraniu z błyszczącymi guzikami.

- Bilety do kontroli! – powtarza z uporem to granatowe widmo, jest chyba żywe, Piotr dotyka je, widmo odsuwa się odtrącając jego rękę.

- Kim pan jest? – pyta zbolałym głosem siedząca obok Piotra dziewczyna.

- Nie mam czasu na żarty, bilety albo…

- Skąd pan się w ogóle tutaj wziął? – warknął zirytowany Piotr – Nie dość, że przychodzi pan nie proszony i bezczelnie żąda biletów w prywatnym mieszkaniu…To przecież paranoja!

Trzasnęły drzwi. Piotr objął siedzącą obok dziewczynę, było mu dobrze,  ciepło, w tym narastającym stukocie, ten pokój kołysał ich i niósł, to chyba nie sen! – łzy radości pociekły mu po twarzy… Drzwi otworzyły się z potwornym zgrzytem, było ich dwóch, jeden z nich wskazał palcem na Piotra.

- Nie dość, że jedziecie bez biletu – zaszczekał ten drugi – to jeszcze obrażacie konduktora?!

Nagle zrobiło się przerażająco jasno, jakieś słowa pojawiały się i nikły, trzepotały cienie, a nad nimi jakiś durny głos coś pieprzył o pociągach, że mają odjechać gdzieś, ale gdzie, nie mógł Piotr zrozumieć, mimo że bardzo się starał, zamienił się w słuch, a jeden z nich potrząsnął nim za ramię i jeszcze to syfilityczne,  kłujące w oczy światło.

- Nie rozumiem o co panom chodzi – powiedział obejmując Marę – Nachodzicie nas panowie po nocy i w prywatnym mieszkaniu żądacie biletów do kontroli. To chyba jakieś nieporozumienie – Piotr silił się na spokój – A w ogóle to przed chwilą odbyliśmy stosunek i prosimy o chwilę spokoju!

Jeden z nich złapał się za dyndającą u boku pałę, ale drugi przytrzymał go za ramię.

- Zostaw – syknął – to ewidentny świr.

- Ja nie jestem żaden świr! – zaperzył się Piotr.

- Za to ja jestem! – coś przybliżyło się do jego twarzy i poczuł zapach gumy – Zobaczysz zaraz, ty hipisie pieprzony jak w twoim prywatnym mieszkaniu wygarbuję ci skórę – parsknęli śmiechem.

Piotr zawył, skulił się z bólu, za oknem przemykały cienie.

- Czy ja jestem w jakimś pociągu?

Rżeli jak konie, pokładali się ze śmiechu poszturchując w ramiona.

- Przepraszam, to ja kupię bilet – powiedział skonsternowany  Piotr – Ten pokój jest tak łudząco podobny do mieszkania mojego kolegi, ale to przecież pociąg, ja zapłacę za bilet – włożył rękę do kieszeni – …ale właściwie, panowie, jazda pociągiem była tutaj sprawą drugoplanową, my chcieliśmy się tylko trochę przespać i… pokochać, tu nie ma wcale komfortowych warunków, sami panowie widzą, żeby zaraz płacić, ale za hotel to mogę zapłacić jak będę miał pieniądze, a ona to jeszcze dziecko, chyba nie płaci za bilet, chyba że za hotel, ale tylko za jedno łóżko…

Łapy błękitnych wywlokły ich z przedziału. Szli przez ogromną, hałaśliwą halę i nagle znaleźli się na ulicy rozświetlonej kolorowymi migoczącymi neonami. Piotr chłonął z rozkoszą wilgotne powietrze, ulica błyszczała spłukana wodą przejeżdżającej właśnie polewaczki, śniegu nigdzie nie było.

- Jak to? Przecież wczoraj była jeszcze zima – zagadnął jednego z nich, tego z tyłu.

- Zimę to ty będziesz miał na komendzie.

- A gdzie jest Mara?

Błękitny nie odpowiedział.

- Gdzie jest Mara?!

- Stul pysk, bo cię zaraz uspokoję!

Stalowe łapy zacisnęły się na karku Piotra, który szarpnął się rozpaczliwie, ale ten drugi pstryknął mu w oczy czymś potwornie piekącym, zrobiło się ciemno, wepchnęli go do jakiejś budy – ruszyli z jazgotem. Piotr uderzył głową o metalową pręgę, poleciał do tyłu, przytrzymały go jakieś ręce. Siedział teraz nieruchomo na jakiejś chyboczącej się podłodze i bał się otworzyć oczy. Potem poleciał gdzieś w dół…

Tarmosili go jacyś ludzie, jeden z nich uderzył go chyba w twarz. Piotr otworzył oczy i zobaczył jakieś  wirujące płaty. Jakieś słowa docierały stamtąd, chyba ktoś znowu trzasnął go w pysk. Piotr płakał zlizując z warg cierpki płyn, zjawiła się skądś Mara i jeszcze ktoś, zgrzytnął klucz – ten ktoś stał wśród rozrzuconych łachów i pieprzył, pieprzył, pieprzył potrząsając ogromną grzywą, jego słowa płynęły w ciemność – Piotr uczepiony Mary, wplątany w jej włosy, w tym wilgotnym ciepłym miejscu szukając ujścia… jakieś obce słowa, ręka, noga, ucho, język, głowa, którą chciałoby się odrzucić jak gównianą kulę i te słowa wyrzygiwane w narastającym skowycie, słowa tego kurewskiego świra – skąd on się tutaj wziął?! Skąd ta jego parszywa wizja, która nie może jakoś zdechnąć?! Która wciąż trwa plugawiąc wszystko i wszystkich!

sierpnia 26
34

CO ONA CHCE OCALIĆ?!!! (Wolna miłość XII)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty!
Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty!
Świat jest święty! Dusza jest święta! Skóra jest święta! Nos jest święty!
Język i chuj i ręka i otwór w dupie są święte!…

Maleńkie światełko wdzierające się do środka, czyjeś ręce potrząsają nim coraz mocniej – Piotr idzie gdzieś lśniącym korytarzem. Za biurkiem siedzi facet w stalowym ubraniu, wdziera się w niego stalowymi oczami. Piotr chciałby stąd wyjść, ale gdzie? Po co?!

- Za co tu jesteście? – pyta facet.

- A wy? – pyta Piotr.

Facet porusza się, jakby chciał coś zrobić, ale nie robi nic, siedzi dalej i patrzy.

- Po co tu   przyjechaliście i do kogo?

- Ja tutaj nie przyjechałem – mówi Piotr – ktoś mnie tutaj przywiózł.

- To się źle dla was skończy – facet  podnosi się wolno.

- Jestem tylko przejazdem – mówi pośpiesznie Piotr – wracam do Krakowa.

- Jesteście na ten czas w Warszawie – Stalowy świdruje go spojrzeniem.

- Byliśmy trochę pijani – mięknie Piotr czując straszliwego kaca, chociaż nie pamięta, żeby pił alkohol, tylko te białe pastylki i białe pośladki Mary oddalają się, nikną.

- A nie braliście żadnych narkotyków.

Stalowy zbliża się do niego, jego oczy jarzą się jak noże i to przeklęte zwierzę w sercu znowu zapuściło pazury. Piotr zatyka uszy rękami, ale trwa to ułamek sekundy. Stalowy poprawia się na krześle, zerka na zegarek – Piotr przegarnia palcami zlepione włosy.

- Chyba bardzo śmierdzę, czy nie mógłby mnie pan stąd wypuścić?

Stalowy zupełnie się nie rusza, może to jest mumia wyjęta wprost z mauzoleum, bo skąd by się tutaj wziął ten smród kociego gówna?

- Nie, narkotyków nie brałem… ja tylko piję, dużo piję, to przecież normalne… Jak mnie tylko wypuścicie, zaraz pójdę się umyć… Przecież potwornie śmierdzę, jak wy możecie to wytrzymać?…

Patrzy na niego tymi nieruchomymi oczami w ciemnych, prawie czarnych obwódkach. Jest chyba zmęczony, stal nabiegła mu krwią. Piotr wstaje i wychodzi. Nikt za nim nie idzie. Mija korytarze z dręczącym bladym światłem i ulice wypchane ludźmi pędzącymi bezładnie, jakby ich ktoś wyrzygał. Piotr chciałby z kimś natychmiast porozmawiać, ale nie za bardzo wie z kim i o czym. Podchodzi do jakiejś przyglądającej się wystawie kobiety.

- Przepraszam, czy pani jest zdrowa?

Piotr śmieje się głośno, staje na palcach, jakby chciał się wznieść, przebić głową to ciemne nienawistne niebo, jego własny krzyk wibruje mu w skroniach.

- Ludzie! Czy tutaj jest ktoś zdrowy?! Czy w tym mieście jest ktoś jeszcze zdrowy?!

Rozstępują się przed nim, ktoś radzi wezwać milicję, lekarza; ktoś mówi że dla takich wariatów nie starczyłoby szpitali, ale tu są małe dzieci – skrzeczy ropucha w okularkach, boże jak ona skrzeczy, ucisz ją, Panie! – Piotr śpiewa do ucha facetowi, który odskakuje od niego, chciałoby się za nim pójść i wypruć mu flaki, ale ktoś trzyma go za rękę.  Mara w kolorowej sukience wygląda jak kwiat, świeży kwiat wśród tych rzygowin. Piotr otrzepuje się ze wstrętem, jednak chce ją pocałować. Ale Mara odchyla głowę wykrzywiając popękane usta. Przedzierają się przez te farfocle, jakaś pani w pomarańczowej sukni ma ogromne krosty na ryju, rozdrapuje je granatowymi paznokciami, krew wolno sączy się na szyję, plami pomarańcze, pomarańszcze – Piotr śmieje się i wyciąga rękę…

…Rozlega się przeraźliwy pisk i wrzask – jak leziecie matoły?! – trzaskają drzwiczki…

- Cudem uniknęliśmy śmierci! -  Mara ciągnie go za rękę i śmieje się głośno. Chciałby ją pocałować, ale język zesechł mu na wiór….

I znowu jakiś cholerny pociąg się tłucze, kolebie, światła biją po oczach, nie można się opędzić od tych  much, które eksplodują wciąż z ciemności. Ta kobieta w czerwonym sweterku przygląda mu się dziwnie i trzyma go za rękę. Mówi, że nazywa się Mara i dziwi się jak on może o tym nie wiedzieć, przecież żyją razem już tyle lat, mówi i śmieje się z niego albo z tego faceta, który rzyga pod odrapana ścianą.

Piotr łyk białe pastylki i popija wodą. Ta woda jest boska, boże jak chce mi się pić – pije długo, małymi łykami, chłodny płyn ścieka po szyi, brodzie, rozlewa się na piersiach, jest mu dobrze. Ludzie siedzą na podłodze, coś się pali. Zapach kociego gówna wypełnia pokój – kołyszą się w rytm tego stukotu, ale to chyba autobus, Piotr słyszy wyraźnie warkot silnika, trzaskają drzwi. Z ciemności kipi śmiech, uderza snop światła, słychać głos jakiegoś faceta, Mara mówi, że on po prostu śpi, bo autostop jest przecież dozwolony – trzaskają drzwiczki. Piotr podnosi się z chłodnej trawy, głowa mu pęka.

- Wróciłeś do siebie? – Mara gładzi go po włosach.

Słychać warkot i robi się jaśniej. Mara wstaje i macha rękami.

- Czuję się upiornie – mówi Piotr.

Fala nieprzyjemnego ciepła uderza mu do głowy, chce mu się wyć, ale oczy ma suche, serce jakby mu ktoś wyżarł – jest tylko taka ciemna, pusta dziura. To przerażające. Mara stoi i macha, w postrzępionych dżinsach i czerwonym sweterku – kopie z wściekłością torbę i siada obok w rowie.

- Chyba nie wybrniemy z tego zadupia, tyle godzin.

Cykają świerszcze, trawa jest taka chłodna, jest coraz bardziej zimno. Znowu

ten warkot, coraz bliżej – Mara wzdycha ciężko i wstaje, jak na zwolnionym filmie, w narastającym świetle rysują się jej wypukłe pośladki, płonie rozwichrzona głowa, samochód zatrzymuje się z przeraźliwym zgrzytem. Ładują się na pakę. Jak ten grat trzęsie. Boże, jak on trzęsie. Piotr przy każdym podskoku zwija się z bólu. Mara masuje mu skronie, teraz wokół uszu – jest trochę lepiej. Drzemią oparci o jakieś bele, budzą się i zapadają w drzemkę – gwałtowny szurgot zrywa ich na nogi.

- Wysiadka!

Kroki oddalają się, trzaskają drzwiczki. Mara zeskakuje pierwsza, potem Piotr, jego torba zaczepia się o coś – patrzy obojętnie jak Mara biegnie machając rękami, chce mu się śmiać, bo tak macha, że powinna już frunąć, a ona porusza się ciężko jakby była z gliny – uczepiona torby próbuje ją odhaczyć, zwisa na niej i… pada na asfalt. Piotr podbiega, pomaga jej wstać.

- Nic ci się nie stało?

- Chyba nic – ręce Mary zaciskają się na urwanym uchu torby – Co ja z tobą mam, nawet torby muszę ci pilnować, jak dziecku.

- Gdzie ja to teraz przyszyję? – Piotr patrzy zmartwiony na zwisające smętnie ucho.

*  *  *

Na dziedzińcu okolonym poszarpanym murem dopalały się ogniska. Wszędzie spali ludzie, niektórzy przykryci kocami, inni na gołej ziemi, przytuleni do plecaków, zwinięci w kłębek. Piotr zauważył siedzącego pod murem człowieczka, który patykiem pisał coś na ziemi. Gdy podeszli, uśmiechnął się do Mary – miał proste długie włosy i gęstą brodę, którą skubał czubkami palców i potakiwał głową, jakby rozmawiał z kimś niewidzialnym. Potem pokuśtykał do wyłomu w murze, usiadł na kamieniach i patrzył w dół.

- Był płot, a za płotem był drugi płot. I było gówno. Koniec końca – mówi cicho Mara – To jego słowa, on tak napisał.

Promienie słoneczne ślizgały się po poszarpanych murach. Ludzie budzili się przeciągając i masując obolałe kości.

- Hej, Mara! – ktoś krzyknął wystawiając spod koca rozcapierzone paluchy.

Pyrczała woda w garnkach, ktoś grał na gitarze i śpiewał pieśń Dylana z refrenem, który Piotr dobrze znał i nucił teraz pod nosem: „Odpowie ci wiatr wiejący przez świat…” Prawie wszyscy  ubrani kolorowo, w połatane koszule i postrzępione spodnie wytarte mocno w kolanach i na tyłku. Szerokie sukienki rozwiewał wiatr, a piersi dziewcząt hasały swobodnie. Uwagę Piotra przykuł człowiek z grubymi wargami i piórami jak Jimi Hendrix, była też Janis Joplin w wyszywanej złotą nicią kamizelce, w której iskrzyło się słońce. Wszędzie te włosy i brody rozwichrzone, splątane – grali na bębenkach, wystukiwali o kamienie rytm,  śpiewali jedząc i popijając z blaszanych kubków podawanych z ręki do ręki. Herbata pachniała dymem, Piotr nigdy nie pił tak smacznej herbaty, poprosił o jeszcze, ale właśnie się skończyła – powiedziała Janis i uśmiechnęła się bezradnie…

Schodzili zboczem, kilku grało na gitarach, a Janis Joplin na flecie. Do rynku dotarła za nimi gromadka rozwrzeszczanych dzieci. Hipisi  usadowili się pod basztą i śpiewali.

Przez ile dróg musi przejść każdy z nas.
by móc człowiekiem się stać
Przez ile mórz lecieć ma biały ptak,
nim w końcu opadnie na piach
Jak blisko śmierć musi przejść obok nas
by człowiek zrozumiał swój los

Odpowie ci wiatr wiejący przez świat
Odpowie ci, bracie, tylko wiatr…

Ludzi zbierało się coraz więcej. Niektórzy, chyba zaniepokojeni, próbowali nawiązać rozmowę pokrzykując z pewnego oddalenia.

- Po co tutaj przyszliście?!

- Chcemy się z wami poznać!

- Ale  my nie chcemy!

- To po co tutaj stoicie?!

- Wyglądacie jak nie z tej ziemi.

- Bo jesteśmy z tej ziemi!

- Zgólcie te kłaki i brody!

- Ogólcie świętych na obrazkach!

- To wy jesteście święci?!

- Chcemy ich naśladować!

- Pieprzenie w bambus!

- To byłoby trudne!

Zakotłowało się od śmiechu, ktoś z tamtych coś powiedział, śmiali się i wymieniali jakieś uwagi pokazując coś rękami.

- Czego od nas chcecie?! – odezwał się ten, który coś powiedział.

- Chcemy z wami zaśpiewać!

- Ale my nie znamy tych słów!

- To nauczcie nas waszej piosenki!

- To się da zrobić! – z tłumu wybiegł człowieczek wyglądający na częstego bywalca miejscowego baru i podrygując zaśpiewał:

Jom jest furmon, ociec furmon,
co zarobię, oddom kurwom!
Co zarobię kunickami,
to przepiję z kurwickami!

Wszyscy śmiali się i klaskali rytmicznie.

- Podzielimy się z wami chlebem.

Ten od „płotu i gówna” uniósł nad głowę okrągły bochen – dziewczęta ruszyły w tłum… Mara opowiadała cos staruszeczce, która śmiała się do łez i głaskała ją po twarzy. Ktoś mówił, jesteście jak te apostoły, czy to prawda, że spicie wszyscy na kupę? Piegowata dziewczyna z dyndającym guzikiem przy rękawie zapytała o coś Piotra, ale jej nie odpowiedział. Rozległ się dźwięk dzwoneczków i…

H A R E  K R S N A

…Marek, z szalejącą brodą pląsał coraz chudszy i bledszy. Prorok siedział oparty o ścianę, gdy podeszło do nich dwóch błękitnych. Mara szczebiotliwie zajęła się mediacją.

- Przecież nic złego się nie dzieje. Niech panowie popatrzą, wszyscy są zadowoleni i trzeźwi. Czy nie takich obywateli potrzebuje Polska Ludowa?

- Na pewno nie takich obszarpańców.

- Ubóstwo nie jest przestępstwem.

- Ale to jest manifestacja.

- Przeciwko czemu?

- To my jesteśmy od zadawania pytań.

- Tak, to jest manifestacja – szczebiotała Mara – przeciwko temu smutnemu faktowi, że ludzie nie dostrzegają na co dzień ludzi, odwracają się od siebie. A przecież, zgodzicie się panowie, że najważniejsza w życiu jest miłość, ale dlaczego jej tak mało? Moglibyście nam trochę pomóc, użyć swojego autorytetu i namówić ludzi, a nawet im nakazać, żeby trochę bardziej się kochali… Najlepiej zacząć od dzisiaj. Czy jesteście w stanie to sobie uświadomić, że byłby to najnowocześniejszy styl milicyjnego działania, pionierski w skali światowej. Wtedy ludzie pokochaliby was jeszcze bardziej…

Prorok coś tam pieprzył, boże jak on pieprzy – Piotr śmieje się głośno – któraś z dziewcząt podbiega do nich podając na wyciągniętej ręce chleb, temu starszemu drgnęła grdyka i przełknął głośno ślinę patrząc na te „jej” hasające pod bluzką…

H A R A  K R S N A

…Ludzie skakali jak dzieci.

- To jakieś niezłe jajca – powiedział ten młodszy nie spuszczając z oczu dziewczyny, starszy pokiwał tylko głową.

- Skosztujcie naszego chleba – zachęcała Mara przekrzywiając zalotnie główkę.

Starszy miał taką minę, jakby chciał powiedzieć, że na służbie nie pije, ale młodszy odłamał kawałek i podał mu bez słowa. Zagryzali podrygując nieznacznie w rytm:

HARE KRSNA HARE KRSNA KRSNA KRSNA HARE HARE

HARE RAMA HARE RAMA RAMA RAMA HARE HARE

- Zupełny odjazd – mówi Mara.

Piotr łykał białe tabletki i popijał  potwornie słodką oranżadą. Naprzeciw zobaczył starą kamienną studnię, podniósł kamyk i uderzył – zadźwięczał cicho. Szukał teraz w skupieniu maleńkich kamyczków. Ten delikatny dźwięk i grzechot po betonowych płytach sprawiał mu ogromna radość.

- To zabawa bogów – powiedział do Mary.

Ona miała takiewielkiewspaniałeoczy i podnosiła do góry opadające wciąć piersi, groziła im palcem, jakby to były dwa nieposłuszne zwierzaczki, z ciemnymi łebkami.

Kamieni zaczęło brakować. Piotr poszukiwał je dookoła w skupieniu, bo kamyk powinien być na paznokieć, większe nie dzwoniły i nie grzechotały tak fajnie. Kiedy się skończyły, Piotr nie mógł znaleźć sobie miejsca, chodził wciąż i szukał, wokół rynku, który opustoszał. Ludzie gdzieś się wynieśli, ktoś pytał, chyba Prorok, czy idą  nimi, ale Mara powiedziała, że nie, że maja swoje sprawy – najgorsze że zabrakło kamyczków jak paznokieć, nie większych, bo inne tak nie dzwonią i nie toczą się z takim grzechotem. Ale studnia też się gdzieś rozpłynęła…

Zrobiło się ciemno, ktoś powiedział, że mają chyba świra, Mara pokazała mu język, długi z białym jak śnieg nalotem – nie wiesz co mówisz, człowieku…

Szli przez pola zapadając się w bruzdy i kanały, Mara ugrzęzła w jakimś błotnistym rowie usiłując go przeskoczyć. Z trudem udało się mu ją wyciągnąć. Powiedziała że nie może dalej, żeby ją zostawił

- Sprowadzę pomoc – pogłaskał ją po mokrych włosach.

Zimne światło księżyca oświetlało jej twarz – srebrzyły się kropelki rosy… Piotr zdjął buty i szedł, brodził po piasku w chłodnej falującej wodzie. Z ulgą wdychał chłodny kojący zapach morza. Taki szmat drogi udało mu się przejść, to prawie nieprawdopodobne. Stwierdził ze zdumieniem, że idzie po wodzie, pod nim marszczyła się ciemnozielona tafla, u góry świeciły ogromne gwiazdy i żadnych ziemskich świateł – Czyżbym szedł do Ameryki? – zapytał sam siebie – Co ja bym tam robił? Przecież nie znam angielskiego, ale jak uda mi się tam dojść, to zaproszę Marę, podobno jest tam sporo fajnych ludzi, spróbujemy jakoś żyć i będziemy uczyć ich miłości, a może oni też nas czegoś nauczą?

Piotr przyspieszył, wzmógł się plusk fal, drobne kropelki siadały mu na twarzy, zlizywał je z warg, miały smak krwi?… To był jakiś sygnał, że coś tutaj jest nie tak, ale szedł nie zważając na to i zlizywał z warg ten napływający wciąż cierpki płyn. Nagle, na horyzoncie pojawił się ogromny  cień o niepokojącym kształcie przecinających się ramion. Piotr długo nie mógł zrozumieć, co to może znaczyć, ale w końcu dotarło do niego, że to przecież… zdrętwiał z przerażenia naprzeciw tego wyłaniającego się z morza znaku.

– Ale ze mnie cymbał, gdybym nie był Nim, nie szedłbym ot tak sobie po wodzie.  Chciał się zatrzymać, ale już nie potrafił, nogi same niosły go w tamtą stronę, gdzie ogromniało to widmo. Zapierał się, ale ktoś wlókł go za ramiona, czyżby ci oprawcy też umieli chodzić po morzu? Przecież to niemożliwe! To jakaś totalna bzdura! Próbował się wyrwać, dać nura  w głąb, ale złapali go za włosy i wlekli po tej wodzie jak wlecze się złowioną rybę. Piotr nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku, chociaż wiedział, że niebawem czeka go śmierć w okropnych męczarniach i nie bardzo w to wierzył, że po trzech dniach zmartwychwstanie, że znowu stanie się jakiś cud na tej pustyni pod gwiazdami, gdzie zgryzione do krwi usta wyżerała mu słona woda, która chlustała w    twarz – uderzył w coś czołem i… ujrzał przed sobą ogromny rozpościerający się…

KRZYŻ

sierpnia 26
37

KRZYŻ (Wolna miłość XIII)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

- Panie! Dlaczego mam tak cierpieć?! Dlaczego spotyka to mnie?! Dlaczego jestem tutaj sam?! – krzyczał potrząsając grzywą

Coś uniosło go do góry – świetliste oszalałe świdry  zbliżyły się do rozkrzyżowanych rąk, przeszywający ból targnął ciałem i z ciemności wyłoniła się szkaradna trupia twarz i… ręka… Ból jakby zelżał… Piotr podniósł głowę i dotknął językiem popękanych warg… Może to Bóg Ojciec, albo któryś z jego sług, wyszeptał błagalnie:

- Daj mi choć odrobinę wody, Panie.

Trupia twarz wżerała się w niego oczami jak świdry, Piotr chciał splunąć w te ślepia, ale język miał suchy jak wiór i jeszcze te nogi, jakby je ktoś poobcinał i… broczącekrwiąręce… ten straszny dochodzący nie wiadomo skąd śmiech, który dobijał…

*  *  *

Siedzą na zielonej ławce ze złamaną ruszającą się listwą. Piotr mruży oczy w słońcu, jest mu trochę zimno, kolana Mary rozchylają się i stulają.

- Co tak siedzimy na tej ławce?

Mara śmieje się, chichocze, Piotra drażni ten śmiech, jej białe pośladki siadają mu na oczach – całuje je przez sen.  Siedzą w jakimś domu i piją herbatę. Ludzie wchodzą i wychodzą, dziewczęta z długimi nogami, nie miałem nigdy prostytutki, słychać trucht pająków przebiegających po murze, ktoś kopuluje się pod ścianą, wali wściekle – ten łopot rozpryskującego się mułu – ktoś rzyga ten niekończący się poemat, którzy, którzy… którzy… nagością w jeziorze – podnosi się z kolan – czyjeś ręce pomagają mu wstać, cierpki smak na wargach, może to krew, a może wino – idą znowu prześwietlonymi ulicami, słońce wschodzi krwawo, obok jakaś dziewczyna, Mara? Pęknięty balon? – jesteśmy jak skopulowane orły – uśmiecha się głupawo.

- Mówiłaś coś?

Mara grzebie w torbie, za chwilę tam chyba zniknie… Piotr pije z butelki, kroplę po kropli – rozpryskujące się zielone szkło, ktoś otworzył okno, jest noc, albo tuż przed nocą, albo świt… Idą wąskimi uliczkami, ktoś każe im natychmiast wyjść, ale Piotr nie wie dokąd mają pójść, ale nie obchodzi go to wcale, piją znowu herbatę, której nie da się już pić…

- Nie wolno ci brać ani jednego procha więcej, słyszysz?!

Dochodzi go jej chropowaty głos. Potakuje głową i wlecze się za nią posłusznie.

Jest chyba sam, tutaj wszystko takie dziwnie odległe, chociaż tę ulice Piotr dobrze zna, pamięta tu każdy kąt, ale chyba to nie ta ulica – nogi same niosą, ręce wymachują dziwne hieroglify, zataczają łuki, jakby chciały unieść nieforemny kadłub, tę kupę mięsa wyrzucić gdzieś w przestrzeń.

Piotr zastanawia się czy oni go widzą, te maleńkie ludziki uśmiechają się do siebie, ale ich wzrok jest martwy, gdy spotyka się z jego wzrokiem przez ten klosz, przez tę szybę, pan Piotr jest przecież kierowcą kryształowego czołgu, te lufy karabinów nic go już nie obchodzą, tym bardziej, że to tylko dzieci bawiące się w wojnę. Ich hełmy błyszczą w słońcu, iskrzą się rojami gwiazdek, nawet gwałcona właśnie dziewczyna z cekinami wpiętymi w zakrwawione uda śmieje się, jedno ucho ma zielone, a drugie niebieskie – Piotr nie może jej sobie przypomnieć, chociaż wydaje mu się, że spał z nią wiele razy, podobna jest do jego żony i wcale nie dziwi go fakt, że nie ma przecież żony, chciałby teraz do niej wyjść i powitać ją kwiatami, po tym pierwszym stosunku, po tym pierwszym gwałcie, ale szklana kula nie puszcza, ten cholerny czołg, Piotr boi się jej dotknąć, bo gdyby nagle pękła, gdyby znalazł się niespodziewanie wśród tych półmartwych ludzi i musiał z nimi rozmawiać, patrzeć na te ociemniałe sine węże znikające wciąż pod skórą – ta ulica jest taka ohydna. Piotr dopiero teraz czuje jak bardzo, naprawdę ją kocha…

Dziewczyna o jasnych oczach gryzie jabłko, jabłko jest czerwono-żółte, usta dziewczyny tryskają sokiem, który spływa po wargach na szyję i piersi. Piotr nachyla się, bo chce mu się pić. I wdziera się do niego szum rozmów, warkot, biadolonie tramwajowych kół i dzwonek – chyba na koniec świata – mamo kup mi lody!

- Mamo, kup mi lody! – krzyczy na całe gardło.

Ludzie ustępują mu z drogi, jakaś panienka liże biało-różowego loda, w seledynowej plisowanej spódniczce, która rozwija się jak harmonijka.

- Dasz polizać? – pyta wyciągając do niej rękę, ale dziewczyna ucieka, różowy płyn znika gdzieś w ustach pasażerów, chyba znowu zapomniałem kupić biletu – myśli przerażony.

- Czy nie widziała pani konduktora? – pyta kobieciny o zwiędłej twarzy, która podaje mu szklankę z musującym płynem patrząc gdzieś w bok.

Piotr pije długo, potem siedzi na jakiejś ławce i jest mu zimno, chyba na coś czeka, nie może sobie przypomnieć, ogromnie boli go głowa i właściwie ktoś mógłby od niego choć na chwilę zabrać ten ból!…

Jasnowłosa uśmiecha się do niego, jej piersi pulsujące pod kolorową bluzką wydają mu się znajome, dotyka jednej z nich rękami jak dotyka się jabłka na jabłoni.

- Mara – szepcze Piotr najtkliwiej jak potrafi.

Gładzi jej ramiona, włosy, uszy i Mara nie rozpływa się jak mgła, jest żywą dziewczyną, której można wejść po prostu między nogi i ją zerżnąć, ale Piotr nie rusza się z miejsca.

- W końcu mnie poznałeś – słychać jej odległy głos.

- Jak mógłbym nie poznać?

- Siedzimy tu od rana, mówiłeś że mnie nie znasz.

- Siedzimy tu co najmniej rok – Piotr śmieje się krótko.

- Ferma, trawka, glimid, parkopan, tri – jej słowa odbijają się daleko.

Potakuje głową i patrzy na te cienie krzyżujące się pod sukienką.

- Jeszcze trochę – Mara głaszcze go po twarzy.

Piotr nie czuje jej dotyku, sam próbuje się dotknąć i stwierdza, że twarz porasta mu długi, splątany zarost – wybucha śmiechem.

- Zupełnie nie wiedziałem, że mam brodę.

Śmiech zamiera mu w ustach, krzywi się z bólu przełykając ślinę, chciałby gdzieś usiąść, ale Mara ciągnie go za rękę…

Jest prawie ciemno. Przez szparę przebłyskuje światło. Drzwi uchylają się skrzypiąc, Piotr siada obok Mary na zbitym z desek łóżku, rozprostowuje nogi i wdycha z przyjemnością chłodny piwniczny zapach.

- Wilgoć dobrze robi na skórę – uśmiecha się bardziej do siebie niż do Mary, czy człowieczka, który siedzi skulony na przeciwległym krańcu łóżka z głową okrągłą jak bochen i przygląda im się świdrującymi oczkami.

- Jak leci, Gawial? – pyta Mara rozwalając się swobodnie.

- Sądząc po pytaniu, twoja inteligencja obniżyła się niebezpiecznie – Gawial podrapał się za uchem i splunął przed siebie rozcierając ślinę butem.

- Pracujesz dalej nad twórczym rozwinięciem idei onanizmu?

- Wolę mój onanizm, niż wasze kopulacje – Gawial ziewa szeroko – Człowiek może mieć pełne zaufanie tylko do siebie i powinien pokochać najpierw siebie, zanim zbliży się do innych.

- A ty pokochałeś już siebie? – Mara przeciąga się rozpinając kurtkę – Może i mnie byś tak troszeczkę pokochał?

Jego oczy błysnęły, na moment.

- Wolę sam się kochać, wtedy jestem wolny… Kiedy zechcę, to spuszczam się na ścianę, swobodnie. Ściana najlepiej nadaje się do miłości… i nigdy nie płacze, nie krzyczy…

- Ty, teatroman, zrób lepiej herbaty – Mara zdjęła buty i podkuliła nogi.

Gawial wysunął spod pryczy pogruchotaną maszynkę i okopcony aluminiowy czajnik. Z wiaderka stojącego w kącie zaczerpnął chochlą wody i splunął z namaszczeniem na podłogę, rozcierając butem.

- Mógłbyś dać spokój z tym pluciem – Mara skrzywiła się z obrzydzeniem.

- Wolnoć Tomku… – Gawial splunął jeszcze raz, potem napluł jeszcze na rękę i natarł łysinę, wcierał długo, aż z końców króciutkich włosków znikły błyszczące kropelki.

- Zaraz rzygnę – Mara wydyma z obrzydzeniem usta.

Piotr kołysze się oparty o ścianę. Czyjeś ręce dotykają go lekko, czuje zapach kwiatów, których kształtu nie potrafi określić, ale nie chce mu się otwierać oczu, trwa w tej ciepłej ciemności oddając się delikatnemu szelestowi, chyba trawy kołysanej ciepłymi, wzbierającymi na sile podmuchami – trawy – która zupełnie się nie gniecie, można położyć się na niej, stanąć mocno stopą, a źdźbła podnoszą się nienaruszone. Piotr myśli z radością, że w końcu udało  u się tu dojść, że to on jest wybrany spośród wielu – tutaj rosną rozłożyste, ogromne kwiaty: czerwone, fioletowe, żółte – ich zapach wypełnia go szczelnie, coraz głębiej, dotkliwiej, aż łzy kręcą się w oczach – dotyka jednego z nich, jego aksamitnej, dziewczęcej skóry…

Siedziała nad strumykiem w niebieskiej sukience – jej palce kreśliły na wodzie jakieś znaki, włosy falowały. Zrzucił z siebie ubranie i szedł do niej przymykając oczy – do tych rozchylających się w uśmiechu ust – już tak blisko, pachniało jaśminem. Piotr nie znał tego zapachu, ale to był chyba jaśmin i… już położyć miał ręce na tych wpółprzymkniętych oczach, wargach rozchylających się w uśmiechu, gdy nagle spomiędzy jej zębów wypełzł ogromny pająk. Piotr zdążył zatrzymać się na szczęście, bo jej ciało okazało się siedliskiem pająków, jaszczurek i innego plugawstwa, które wypełzało coraz gromadniej z rozstępujących się porów skóry, kroczyło jak armia – a w ich pobłyskujących stalą paszczach nikła trawa i kwiaty, pozostawała pustynia palona przez czerwone słońce, które przypominało jakąś zapomnianą głownię, porzuconą głownię, która nigdy nie spali się do końca, dopóki piasek nie zamieni się w morze szkła odbijającego zastygłe obłoki – Piotr patrzy na to wszystko z paznokciami wbitymi w twarz, bo dopiero teraz sobie uświadamia, że nie można już nic zrobić, trzeba iść na ten stos wcześniej czy później – gaśnie światło…

…Jakiś ciepły kształt. Ciepły spocony… człowiek. Piotr dotyka jego pleców, chyba pośladków, włosów. Teraz idzie potykając się wśród śmieci, brnie w poszukiwaniu jakichś „szczątków dziecka”, co za paranoja! – „rozrzuconych na piasku” – ten pieprzony wyjec z oczami patroszonej ryby, z genitaliami powiewającymi nad tym rumowiskiem pełnym skulonych postaci – ktoś zrywa się i pędzi na oślep pomiędzy jaśniejące w mroku uda, z piana na pysku

LOVE NOT WAR

sierpnia 26
0

LOVE NOT WAR (Wolna miłość XIV)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Pośród tego morza spermy, krwi i łachmanów – młody staruch z mięsistymi wargami, wijący się wśród tych skorup i gnijącego ścierwa krzyczy swój poemat, w narastających ciemnościach, skowyt zaszczutego zwierzęcia!!!…

KOGO ON CHCE OCALIĆ?!

Kiedy sam zdycha. Chociaż nabrzmiałe krwią wargi jeszcze krzyczą, a ręce walą wściekle w bębenek uniesiony wysoko nad głową:

Moloch! Samotność! Brud! Kubły na dzieci i nieosiągalne dolary!
Dzieci wrzeszczące pod schodami! Chłopcy łkający w koszarach!
Starcy płaczący w parkach!…

Ten żar wypala się do szczętu! Ta czerwona głownia jest teraz w nim, zabija jego wieczne serce?! Piotr dotyka lodowatej klamki i wchodzi do pokoju oświetlonego drgającym płomykiem. Z kąta patrzy na niego ogromny facet z brodą, z wywiniętymi wargami Murzyna. Jedna z dziewcząt to chyba Ola, rozmawia z jakimś wygolonym palantem, który ostrzy nóż.

- Nie możemy trochę zaczekać? – jej głos drży.

Wygolony przybliża nóż do świecy, klinga ciska skry, które odbijają się w oczach stojących wokół ludzi. Ola kładzie się na stole przykrytym szara szmatą. Skąpe światło otwiera to miejsce otwarte naprzeciw noża. Piotr patrzy w jej ogromny, pulsujący brzuch, na skrzyżowane na nim ręce…

- Ale trafisz go prosto w serce? Nie będzie się męczył? – pyta Ola…

Nóż unosi się do góry… Czerwone ptaki siadają na rękach, daremnie próbuje je strząsnąć, zjawiają się wciąż nowe, skąd tyle tej krwi?! – Piotr schyla się po leżące w kącie prześcieradło, owija się nim szczelnie – teraz sam staje się biało-czerwonym ptakiem, który wlecze się potykając ciemnym korytarzem…

Pod jaskrawym abażurem ludzie piją herbatę, jak przybici do tego stołu, z oczami przywiązanymi do szklanek, ale nie widać nigdzie sznura ani krwi. Piotr biegnie potykając się o coś – dotyka palcami ciemnoczerwonych  paciorków… Pośrodku pali się ognisko. Poprzez płomienie tańczą konwulsyjnie kształty dopalającej się lalki. Jedna ze zwęglonych rączek łamie się i rozpada,  coś unosi Piotra, ludzie śpiewają tańcząc wokół ognia, chciałoby się tu pozostać, ale jakaś zimna łapa ciągnie go w kąt – tam  liżą się jak psy. Piotr śmieje się wściekle – a może ja jestem wściekły?!

- Ja się chyba wściekłem – szepcze do dziewczyny i zaczyna warczeć obwąchując ją z wywalonym jęzorem.

- Kocham cię – pakuje w nią ten jęzor tłumiąc płacz…

Uderza głową w coś twardego, chce mu się kląć, ale nie jest zdolny poruszyć zeschłym na wiór językiem. Mógłby tu tkwić, ale coś pcha go naprzód, znowu nie daje spokoju to zwierzę, które kąsa, kiedy tak chciałoby się w końcu odpocząć…

Swąd. Gdzieniegdzie snują się niknące warkoczyki. Zza płonącego abażuru jarzą się oczy przeraźliwie chudej dziewczyny pozbawionej piersi i bioder. Gapi się na niego porośnięte skąpym zarostem krocze, wyżej sflaczałe piersi z doczepionymi czarnymi sutkami, jeszcze wyżej głowa uśmiecha się. Z zanikających w ciemności kącików ust cieknie jej błyszcząca ślina – podnosi leżącą gdzieś obok rękę wskazując na to krocze. Piotr chowa się pod stół, pod którym dopalają się resztki lalki – pochyla się,  podnosi odrobinę rozsypującego się ciałka i doznaje wrażenia, jakby to był ktoś bliski, z którym nie zdążył  porozmawiać…

Na zwęglonych szczątkach Mara kopuluje z psem. A może to Ola? Piotr przykłada twarz do zimnej szorstkiej ściany i szczeka, warczy, wyje, ujada – biegnie wzdłuż tej ściany, ale nie znajduje nigdzie drzwi, ani ludzi pijących wodę sodową czy herbatę – ani kopulujących się na stojąco, na leżąco, w poprzek – wali pięścią w tę ścianę chropawą i suchą, nie ma w niej żadnego ujścia – znajduje w końcu wąską szparę, przez którą nie prześlizgnie się nawet mysz; modli się do kogoś, żeby stać się zwykłą Myszą, Karaluchem – w nagłym błysku myśli biegnie tunelem niekończących się korytarzy, coś w nim szepcze, że tam, za ostatnimi drzwiami…

…Sinoniebieskie światło. Piotr czuje przed sobą ciepłe plecy i pośladki. Z trudem łyka ślinę, wkłada rękę w spodnie i dotyka szklistej lodowatej mazi – wyciera palce w ścianę, która robi się mokra i śliska. Mara patrzy na niego szeroko otwartymi oczami – słyszy jej dochodzący jak spod ziemi głos – kiwa potakująco głową i podnosi się z podłogi. Blisko ściany, żeby nie upaść, blisko tych przebijających ciemność sutek – Mara przeciąga się i zaplata mu ręce na szyi, Piotr chwieje się pod jej ciężarem, Mara puszcza, poprawia te „jej” i zarzuca torbę na ramię.

- Hej, Gawial – pochyla się nad śpiącym na zbitym z desek łóżku, który nie odpowiada…

Światło uderza, żołądek ściska się z bólu.

- Zjedzmy coś – mówi Piotr zduszonym głosem.

Ktoś podaje mu okrągły pachnący bochenek, przegryza łapczywie kilka kęsów popijając wodą z butelki i ból ustaje. Wchodzą do jakiejś łaźni, Piotr zdziera z siebie brudne zapocone łachy i z rozkoszą pakuje się do gulgoczącej wanny. Mara myje go dokładnie, szczególnie tę jedną część, która nabrzmiewa boleśnie. Piotr wsuwa się głęboko w ciepłą otchłań i patrzy na nią przez strzępy białej piany, jak pochylona nad umywalką pierze jego spodnie i koszulę…

Słońce przebłyskiwało przez chmury, wiał ciepły wiatr. jakiś szkrab przejechał obok na rowerze krzycząc coś wesoło. Piotr ogląda ludzi przesuwających się jak na filmie, z Marą śpiącą na ramieniu? Zbliżają się kroki – cienie krzyżujące się w promieniach bladego słońca pod zielonozłotą sukienką. Ogarnia go dziwne drżenie, gdy zbliża się z wysoko podniesioną głową stukocząc pantofelkami po asfalcie – kołysze biodrami i zdaje się płynąć wśród tych zielonych drzew i kwiatów. Piotr podnosi się z ławki, idzie za nią przez tętniące życiem planty zostawiając Marę śpiącą na szarym tobołku – wsiada do tramwaju, jest już prawie pewien, te same włosy, usta, piersi – wdycha zachłannie zapach jakiegoś drogiego dezodorantu, czy lakieru do włosów. Kobieta spogląda na niego kątem oka – wysiadają. Idzie za nią starając się nie zgubić w tłumie tych zielonozłotych, migoczących bioder, które nagle gdzieś nikną… Piotr dopada tej bramy, wsłuchany w oddalający się stukot przebiega gorączkowo wzrokiem spis i przy czwartym piętrze, pod numerem mieszkania dwadzieścia osiem, czyta z bijącym sercem: mgr inż. Izabella Borucka…

Gdzieś w górze szczęknęły klucze, trzasnęły drzwi. Piotr usiadł na schodach, ale zerwał się po chwili i z drżącymi kolanami, z językiem zeschniętym na pieprz drapie się na to czwarte piętro, zdecydowany na wszystko – patrzy na złotą wizytówkę i… naciska guzik… Ciche kroki. Szelest. Drzwi uchyliły się zamknięte wciąż na łańcuch i w szczelinie pokazało  się ćwierć twarzy, jej podmalowane orzechowe oko.

- Czego pan ode mnie chce? Dzwonię na milicję!

- Jestem pani dobrym znajomym – mówi Piotr uśmiechając się niepewnie.

Izabella przygląda mu się uważnie.

- Byliśmy razem w Nowinach, na imię mi Piotr.

Drgnęła, wolno zdejmuje łańcuch, Piotr wchodzi do środka. W przedpokoju obitym jasną boazerią widzi w lustrze jakieś nieludzko zapadnięte oczy, zmierzwione kudły i brodę. Izabella przygląda mu się bez słowa, kiedy siada w miękkim fotelu wlepiając wzrok w różowozłoty obraz dziewczyny zanurzającej się w wodzie.

- Co się z tobą porobiło?! Nie poznałabym cię nigdy! – Izabella, jak wtedy, z nogą na nodze pali papierosa w pierścieniach błękitnego dymu.

-  Trochę się zmieniłem – Piotr kładzie na stole rękę i wycofuje ją niezgrabnie dostrzegając pod paznokciami grubą warstwę brudu.

- Wyglądasz jak najgorszy dziad, z samego dna nędzy.

- Trochę mi palma… – próbuje się uśmiechnąć, upiornie boli go gardło, chciałby wstać i odejść stąd jak najprędzej, ale nie jest wstanie się poruszyć.

- Rzuciłeś pewnie studia? – jej piersi zakołysały się nad nim, gdy podawała mu herbatę.

Wsączał w siebie ten gorący płyn, ten świeży zapach kręci w nosie. Z trudem przełyka jajecznicę na wędzonce i sałatkę z pomidorów posypaną drobniutko pokrojoną cebulką – aż łzy ciekną mu po policzkach.

- Dawno nie jadłem ciepłego – powiedział to tak cicho, że musiała się przybliżyć. Pogłaskała go po głowie i pomogła wstać.

Piotr otulił się kołdrą – HARE KRSNA – Mara unosi się wysoko jak kolorowy balonik wypełniony rozgrzanym powietrzem – wciąż słychać jej śmiech, jeszcze wyżej, tam…  myśli gorączkowo o tym jednym miejscu, tej jątrzącej szczelinie i… ciemna, chropowata ściana pęka …

Czołgał się niskim, mrocznym korytarzem cuchnącym kocim gównem zaglądając szczurom w oczy. Na jakimś wielkim placu krzyczał razem z innymi

Niech żyją robotnicy Gdańska!

potem nie wiedział, gdzie pójść, gdy nagle plac opustoszał. Patrzył na rozrzucone śmieci i szczątki lalki, które wydawały się jak żywe, jakby kiedyś żywe  śpiewały razem z innymi.

Przyłożył do skroni ręce, ale nie mógł doszukać się żadnego tętna, potem uciekał gdzieś w stronę pustych ulic i krzyczał – krzyczał jak wariat.

sierpnia 26
0

IDĘ JAK ĆMA (Wolna miłość XV)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Piotr jadł i spał. Poza tym nie miał żadnych potrzeb. Śniły mu się różne dziwaczne sny, do których zdążył się już przyzwyczaić. Godzinami wpatrywał się w stojący naprzeciw kwiatek w doniczce i obraz przedstawiający ciemne posągi wśród ogromnych żółtych kwiatów, które przypominały rozwijające się motyle skrzydła. Kiedy otworzył oczy, zobaczył Izabellę siedzącą obok na krześle, uśmiechała się i kiwała z politowaniem głową.

- Co ja tutaj robię? – spytał kompletnie zaskoczony.

Izabella odrzuciła do tyłu włosy, podeszła do okna i Piotra przeszył rozdzierający szurgot storów.

- Czy ja byłem chory? – mrużył oczy w świetle nie mogąc zrozumieć, dlaczego jest taki obolały, jakby złożony z nie pasujących do siebie części.

Z ogromnym trudem udało mu się usiąść. Izabella obserwowała go oparta o parapet.

- Nigdy bym nie przypuszczała, że możesz pójść w takie rzeczy, to przecież samobójstwo.

- Zawsze lubiłem skrajności – burknął pod nosem i zaczął rozglądać się za ubraniem, które zostawił gdzieś tutaj nas krześle.

Podeszła  do szafy. Po chwili przyglądał się swoim ciuchom usiłując coś sobie przypomnieć… Zrzucił pidżamę i ubierał się z wysiłkiem, a zamek przy dżinsach nie chciał się zaciągnąć  przez tego sterczącego patafiana. W jej oczach zamigotały wesołe iskierki, zbliżył się i objął ją gwałtownie.

- Puść… kości mi połamiesz…

Puścił posłusznie, a gdy wyszła do sąsiedniego pokoju, poczuł się nagle słaby i zachciało mu się spać. Wyciągnął się głębiej w fotelu i przymknął oczy. Zobaczył ją idącą przez nieprawdopodobnie zieloną łąkę, krok za krokiem zanurzała się w plątaninie traw, coś do niej powiedział, ale zniknęła właśnie w tej zielonej, przetykanej złotem sukience, stapiając się z tłem…

Siedzieli naprzeciw. Ciężkie piersi Izabelli pochylające się nad stołem napełniły go dziwnym bólem. To kosmate w sercu znów zaczęło kąsać nie dając mu spokojnie napić się kawy. Dlaczego bolą mnie jej piersi? – myślał idiotycznie.

- Porywam cię – powiedziała nienaturalnym głosem, którego nie mógł

rozpoznać, jakby wyszedł z całkiem innego, nie pasującego do niej ciała – Porwałam cię już kiedyś, pamiętasz? – zbliżyła się i przytuliła do piersi jego rozpaloną skroń.

Po chwili siedzieli w eleganckim. samochodzie, który mknął ulicami. Piotr oparty wygodnie słuchał sączącej się muzyki, jej kolana pracowały rytmicznie. Samochód zatoczył łuk i zatrzymał się łagodnie w jakiejś uliczce. Piotr spojrzał jeszcze na lśniący na czarnym tle napis „Volvo” i weszli przez ciemną, zatęchłą od starości bramę do jasnej sali, gdzie roiło się od dystyngowanych pań i panów.  Wszystko odbywało się tutaj jak na zwolnionych obrotach – przytłumiony gwarek, nie taki wrzaskliwy jak w zwykłej knajpie, uśmiechy niezwykle uprzejme, takie jakieś okrągłe; kilku panów skłoniło się Izabelli powstając z miejsc, kelner w nieskazitelnym smokingu zaprosił ich do stolika i nim zdążyli dobrze usiąść, zjawiła się kelnerka w króciutkiej sukience z dekoltem odsłaniającym jędrne piersi. Piotr przeglądając kartę przełknął głośno ślinę. Zażyczył sobie karpia w galarecie i kaczkę z jabłkami. Ona zamówiła tatara i lampkę.

- Dla mnie też winka – upomniał się Piotr.

- I spotkaliśmy się – powiedziała przepijając do niego – Czin, czin.

Wjechał krwawy tatar z przydatkami i blady karp w koronie z cytryny. Izabella mieszała w skupieniu mięso z zielonymi kosteczkami ogórka, cebulką, sardynką i czymś tam jeszcze – Piotr wsuwał łapczywie.

- Pyszny karp.

- Ze mną spotykają cię same dobre rzeczy.

Wypili po kilka łyków wina, które nieprzyjemnie uderzyło Piotrowi do głowy, trwało to jednak tylko chwilę i poczuł się wspaniale, jak za najlepszych czasów.

- Zamów jeszcze wina – dotknął delikatnie jej ułożonej grzecznie na stoliku ręki.

- Jesteś rekonwalescentem – pogroziła mu palcem.

Spojrzał na rozchylające się w uśmiechu usta, przebierała palcami po jego dłoni, usiłował pochwycić te paluszki, ale wymykały się za każdym razem. Spod srebrzystej przykrywki objawiła się kaczka spowita kłębami smakowitego dymu, do której kelnerki dokładała właśnie fryty i sałatki.

- Witam drogą koleżaneczkę – głęboki baryton przerwał tę zabawę w paluszki.

Izabella podniosła się podając dłoń zwalistemu facetowi z bokobrodami, który mrucząc coś obcałowywał każdą kosteczkę.

- To mój współpracownik – uwolniła się od tych czułości wskazując na Piotra, który wstał niechętnie od kaczki i z ustami pełnymi mięsa wybąkał swoje nazwisko nie podejmując wyciągniętej do niego ręki.

- Współpracownik? To tak teraz „to” się nazywa? – tucznik wycofał z niesmakiem rękę, pogłaskał Izabellę po ramieniu, obrzucił Piotra kwaśnym spojrzeniem, skłonił jej się uprzejmie i pobalansował do stolika, gdzie czekała na niego jakaś pulchna blond-wieprzowinka.

- Nie wolno tak lekceważyć ludzi, tym bardziej jak ich się nie zna – doszedł go oschły głos Izabelli, gdy zgłębiał nóż w rozpływającej się kaczusi oblizując ściekający po wardze tłuszcz – To dyrektor departamentu, ważny gość.

- Ale jak on cię potraktował??

- On tak traktuje wszystkie ładne kobiety – Izabella uśmiechnęła się z wyraźną satysfakcją – To stary nieszkodliwy erotoman – zamyśliła się  przyciszając głos – Mam wobec ciebie pewien plan…

- Jaki plan? – Piotr otarł serwetą usta i odstawił talerz.

- Dowiesz się w swoim czasie.

Do restauracji weszła wysoka szczupła dziewczyna w przejrzystej sukience. Uniosła się nad stolikami. Piotr przetarł oczy patrząc z obrzydzeniem na faceta ropuchę w skórzanej szerokiej kurcie, który podskakiwał, wyprężony na palcach, usiłując pocałować się z nią z języczkiem, a jego ogromne łapy wyprawiały w powietrzu dziwne hocki-klocki, jakby chciał ją złapać za te przemieszczające się majestatycznie zamglone pośladki, rozerwać je i wyłuskać stamtąd jakiś rajski owoc. Na szczęście usiadła – łapy ropucha powędrowały na stół, a pysk rozśliniony jaśniał.

- Jakie masz najbliższe plany? – Izabella zniżyła głos – Proponuję ci super pracę u siebie.

Przezroczysta znowu unosiła się ponad stolikami, ropuch podglądał ją od dołu, aż piana ciekła mu z pyska.

- Masz jakiś prywatny zakład?

- Można to i tak nazwać.

- Ale co się tam robi?

- Same przyjemne rzeczy – Izabella włożyła wskazujący palec w stuloną dłoń i poruszyła szybko.

Trzepotanie pod sufitem nie ustępowało, chociaż przezroczysta siedziała tymi swoimi zamglonymi przy sąsiednim stoliku, a w pobliżu lampy nie widać było żadnego zbłąkanego ptaka, czy choćby ćmy.

- Chyba nie zajmujesz się rozbojem? – zagadnął niby mimochodem próbując zapomnieć o tym drażniącym trzepocie.

- Chyba nie – Izabella zaśmiała się głośno.

- Nie baw się ze mną w ciuciubabkę, powiedz o co chodzi.

- To jest gra. Wchodzisz w ciemno?

Piotr przymknął oczy. Właściwie było mu wszystko jedno, z tym trzepotem czy bez, dlaczego nie? Jakie to w końcu ma do cholery znaczenie?!

- Wchodzę –oznajmił uroczyście i wyciągnął rękę przez stół.

Światła pojawiały się i nikły rozświetlając jej skupioną, zaciętą twarz. Kolorowe reklamy, muzyczka z kasety, jej rozchylające się kolana rozedrgane w rytmie „Volvo” i… słup ognia wystrzelił jej spod czaszki…

- Jesteśmy na miejscu – usłyszał jej łagodny głos.

- A gdzie są te szkielety?! – spytał Piotr przerażony.

- Coś ci się śniło?

- Chyba tak.

Wysiedli. Piotr wspinał się mozolnie na czwarte piętro. Rozbolała go głowa, ale ten ból sprawiał mu nawet przyjemność. Cholerne szkielety! – otrzepał się z obrzydzeniem.

- Zmarzłeś? – spytała otwierając drzwi.

Wszedł do jakiegoś zupełnie obcego mieszkania. Obce fotele, obrazy i błyszczący stolik. Kręte, widoczne w rogu schody prowadziły gdzieś wyżej. W kilku susach wspiął się tam i stanął oniemiały… Znajdował się w apartamencie z zachodnich prospektów. Z ogromnym łożem pośrodku – dywany były tutaj miękkie i puszyste, że chciałoby się na nich umrzeć, a ściany pokrywały tygrysie, czy lamparcie skórki. Piotr gładził je z włosem i pod włos nie dowierzając własnym oczom – nacisnął lśniący guzik i jak czarodziejski sezam otworzył się przed nim połyskujący barek z mnóstwem różnokształtnych butelek i bajecznych słodyczy – Piotr dotknął znów guzika i barek zniknął. Poniżej stał we wnęce telewizor, a na nim chyba magnetowid. Piotr domyślił się tego raczej, bo nigdy czegoś takiego nie widział. Zjawiła się Izabella we wzorzystym, powiewającym szlafroczku, niosąc na tacy herbatę i kruche ciasteczka…Obudził go szum lejącej się wody. Przykrył głową poduszkę, ale szum nie ustawał.

- Cholerny dzień, leje jak z cebra – usłyszał leniwy głos Izabelli wchodzącej

właśnie do pokoju. Deszcz bębnił wściekle, wciągała rajstopy, gdy usiłował jej w tym przeszkodzić, odsunęła go łagodnie.

- Będziemy na to mieli mnóstwo czasu prowadząc wspólnie ten nasz wspaniały burdelik – podniosła wysoko nogi dotykając prawie czubkami palców jasnego sufitu.

- Ten dom  to po prostu burdel – zanuciła to jak refren jakiejś znanej piosenki, której Piotr nie mógł sobie przypomnieć.

- To znaczy, że ty jesteś po prostu kurwą? – spytał rozbawiony.

Zdjęła nogi z sufitu i zapaliła papierosa – błękitny, zachodni dym wypełnił pokój.

- Jestem teraz mgr inż. Burdelmame , czy to nie awans?

Przyglądał jej się z szeroko otwartymi oczami.

- Zawsze marzyłem o pracy w burdelu…

Wskoczyła mu na kolana, kochali się jak szaleni.

- Moja propozycja jest bardzo konkretna, pięćset dolców na miesiąc, nieźle co? – dmuchnęła mu w twarz zapalając nowego papierosa.

W fotelach siedziały nagie dziewczyny i ciągle wchodził jakiś facet z rozpiętym rozporkiem, jeden z nich spodnie spuszczone miał do kostek, dreptał jak gejsza powiewając genitaliami. Skąd tutaj taki przeciąg? – pomyślał Piotr i było mu wspaniale, mimo że nie zdjęła rajstop…

- Jest tu studentka psychologii, żona jakiegoś dyrektorka, jeszcze jedna taka mężatka i dwie licealistki! Wynajęci ludzie śledzą je i pilnują, bo to przecież nie jakieś tam hotelowe kurewstwo, to usługi ze znakiem jakości Quuuooj!!! -  Izabella osunęła mu się z cichym sykiem w ramiona kiepując papierosa na oparciu fotela…

„Volvo” mrucząc jak leniwe kocisko niosło ich ulicami. Indyk z pieczarkami, a może kapłon i kilka innych dań, których Piotr nie potrafił nazwać. Orzeźwiające płyny i perlisty śmiech Izabelli w stronę jakiegoś żylastego skurwysyna, który zapada się w cieniu palmy pośrodku restauracyjnej świątyni, z przezroczystą panienką trzepoczącą pod sufitem. „Volvo” mruczy, wspaniałe kocisko, a może to jakieś inne „Volvo” i inna Izabella z nogami podniesionymi wysoko na resorach huśtających w sam raz, w rytm disco z kasety…

Obudziła go cisza. Odrzucił kołdrę i pobiegł do kuchni, do łazienki. Trzęsąc się z zimna zajrzał do pokojów, wgramolił się nawet do tej eleganckiej ciupciarni na pięterku, ale jej nie znalazł. Potwornie chciało mu się pić, a może mi się to wszystko śniło? – pomyślał schodząc po krętych schodkach, omal się nie potknął i nie zjechał na gnatach – w ostatniej chwili zdążył przytrzymać się barierki.

Pośpiesznie ubierał spodnie i rozglądał się za jakimś nikłym śladem jej obecności. Choćby pantofel, rajstopy, pet w popielniczce – nawet pety wymiotło. Jakby nie była tu jeszcze wczoraj i nie paliła jednego za drugim, z nogami na suficie, jakby on sam nie wdychał tego jej dławiącego błękitnego dymu. Usiadł na tapczanie i jego ręka… natrafiła na coś obok poduszki, to coś zaszeleściło. Podniecony przebiegł oczami treść, potem przeczytał jeszcze raz z uwagą i ogarnęło go wzruszenie, choć list był suchy i prawie urzędowy:

Drogi Piotrze!

Żyjemy w takim kraju, że ja inżynier i ty przyszły prawnik zdecydowaliśmy się                                                                          prowadzić razem mały burdelik. Burdelik maleńki, trzeba przyznać, ale dochodowy. Twoja pierwsza wypłata wynosić będzie 500 dolców, na razie dla zachęty. Postaraj    się dopilnować wszystkiego jak ci mówiłam. W kopercie zostawiam Ci pieniądze i listę produktów, które należy zakupić. To wszystko dostaniesz w Pewexie – włóż do barku na pięterku.

Ściskam cię najmocniej

Mój ty kryształowy cieplutki penisku

Twoja na zawsze

Iza

sierpnia 26
35

drogi Piotrze (Wolna miłość XVI)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Piotr wyjął z torby twarde banknoty, około setki, po dziesięć i po pięć, przeliczył pobieżnie – chyba dziewięćdziesiąt pięć – wrzucił do kieszeni bluzy i po chwili, z ortalionową torbą na ramieniu z napisem „Welcome to Flofida” zamknął za sobą drzwi i wyszedł na ulicę. Zupełna paranoja! – usłyszał ostry głos faceta, który pokazywał coś na wystawie niezłej lasce przytulonej do jego ramienia – Piotr wbiega do Pewexu. Tutaj wszyscy zaglądają sobie w oczy z błyskiem porozumienia Międzynarodowego Stowarzyszenia Zielonych Ponad Wszelkimi Systemami – zupełna A m e r y k a! I lecą do tych rozdziawionych toreb jak manna z nieba kiełbasy grube i chude, szyneczki w cieniutkich siateczkach, piwo w puszkach pobrzękujące o dostojne butelki koniaków -–tylko walić przed tym czołem i chwalić Zielone! Piotr wybiega szczęśliwy. To niesamowite móc kupić w s z y s t k o, czego dusza zapragnie!

Jakaś szczupła jak osa dziewczyna podchodzi do niego i pyta, gdzie tu najbliższy dom publiczny. Piotr w pierwszej chwili nie wie, czy chodzi jej o klozet, czy o burdel, ale informuje ją kompetentnym tonem, że on właśnie pracuje w takim od niedawna i jak szuka pracy, to mógłby ją przyjąć. Dziewczyna jest zachwycona, pyta kiedy egzamin podnosząc do góry sukienkę – wszystko mam na miejscu – mówi i głaszcze się z dumą po złocistym futerku, chcesz zobaczyć cysie? Piotr chętnie by ją przyjął, Iza na pewno pochwaliłaby ten wybór, bo dziewucha jest niezła, brakuje jej tylko kilku zębów, ale to przecież drobiazg, nie tym się pracuje. Piotr chce jej to powiedzieć, ale dziewczyny już nie ma, gdzieś ją cholera wcięło, choć to ona miała do niego interes i była tu dosłownie przed chwilą. Mógłby dać głowę, ale gdzie ona teraz jest? – rozgląda się bezradnie. Żal mu trochę, że nie będzie już mógł najprawdopodobniej odnaleźć tej „igły w stogu siana”, bo nie udało mu się zapamiętać niczego konkretnego, oprócz tych kilku zębów, których nie było.

Piotr układa delikatnie na stole kolorowe butelki i bajeczne puszki – wysypuje resztę. Drżącymi rękami otwiera tę płaską z bordową etykietką i złotym starannym napisem: „Johny Walker and Sons” – pije zagryzając czekoladą z orzechami, potem wyciągnięty w fotelu pali papierocha z paczki z wielbłądem – zadzwonił telefon.

- Cześć, tu Jola.

- Sie masz, Jola – Piotr sadowi się wygodniej.

- Będę za godzinkę.

- O`key.

Zdążył jeszcze schować prowianty do lodówki, zrobić sobie herbaty, nadgryźć kanapkę z szynką z różowej puszki, gdy zadźwięczał dzwonek i zobaczył w drzwiach jasną szczuplutką, tak łudząco podobną do jego pierwszej, a za nią uśmiechniętego jak w „Playboyu” faceta w średnim wieku, który skłonił uprzejmie głowę błyskając szeregiem nieprawdopodobnie równych ząbków. Beżowe kapelutko, rozpięta brązowa dyplomatka, mleczno-kawowy garnitur z niebieskim jak niebo krawatem i bordową chustką w butonierce. Buciki delikatne jak rękawiczka w kolorze butonierki – biło od niego Zachodem – i ten sposób trzymania eleganckiej teczki, z kciukiem nieco odgiętym. Piotr patrzy na stół, na którym przed momentem rozpościerały się dobrodziejstwa Pewexu, a teraz sam Pan Dobrodziej uśmiecha się życzliwie tą swoją staranie wygoloną, pachnąca jakimiś ich yardleyami gębą okoloną nienagannie przystrzożonymi, lekko szpakowatymi i kręconymi włoskami… Już soczysta brązowa dyplomatka z beżowym kapelutkiem znalazły się w ręku Piotra, a Pan Dobrodziej ze Szwajcarii, może jakiś producent serów, albo samych dziur, z podniesioną głową pomaszerował za Jolą w kierunku krętych schodków mamrocząc coś w swoim narzeczu i zanim znikli na pięterku, roześmiał się stłumionym chichotem pensjonarki, w czym  zawtórowała mu ta kurewka kręcąc ponętnie tyłeczkiem otulonym w bordowe majtasy znakomicie pasujące do koloru jego butonierki. Piotr stał jak wieszak z tym paltem i kapelutkiem, najchętniej cisnąłby je przez okno, żeby odlał się na nie jakiś dziad albo parszywy pies, jednak powiesił je potulnie na wieszaku, pogłaskał delikatny materiał i poklepał jak klepie się po tyłku dojną krowę.

Jadł kanapkę z szynką i popijał whisky, z góry dochodziło pobrzękiwanie kieliszków, śmiechy, coś jak wystrzał szampana i zrobiło się cicho… Drażniła go ta cisza, zacisnął palce na Johnym Walkerze – kurwa mać, modlą się czy co? A w ogóle jak można to robić z takim manekinem, chyba że nasmarowali się od stóp do głów wazeliną, zakneblowali sobie usta… Potem ona zaprowadzi go pod prysznic, wymyje miękką gąbką,  wytrze ręcznikiem frotte, wyglansuje do połysku i pomoże się ubrać, a on pokaże jej te równe białe ząbki, być może klepnie po pupci i zejdą po krętych schodkach,  może wtedy zauważą, że to ich własny sen… i spadną i się potłuką, a on jedną ręką wybierał będzie dolce z tego szkła, a drugą spróbuje sklecić ten uprzejmy uśmiech, który mu się rozpieprzył – żeby wszystko było „all right”, bo jakby Pan Dobrodziej taki potłuczony rozsypany na podłodze mógł majstrować później zegarki i te dziury w serach…

Ktoś dotknął jego ręki. Piotr otworzył oczy, jak przez mgłę zobaczył Ulę, swoją pierwszą i tego skurwiela w tle, w mleczno-kawowowym garniturku i bucikach w kolorze jej delikatnych majteczek.

- Podaj panu płaszcz – usłyszał jej zmęczony głos. Nie patrzyła na niego, tylko gdzieś w bok, jak uczennica wyrwana do tablicy – Tak, to z pewnością była jego dziewczyna, przecież nie mógł się pomylić!

- Już się robi – podniósł się błyskawicznie, podszedł do wieszaka, z zaciśniętymi pięściami – Oto płaszcz dla pana manekina.

Manekin ubrał się przy jej pomocy, skłonił głowę ledwo dostrzegalnym ruchem i zniknął.

Piotr siedział w fotelu, palił słodkawego papierosa z wielbłądem i strząsał popiół na stół obok popielniczki Palił jednego za drugim i strząsał, aż utworzył się kopczyk – walnął w ten kopczyk otwartą ręką i patrzył w tę popielatą plamę starając się odnaleźć w niej jakiś kształt. Może stąd wyłoni się znak, który mu w końcu powie co tutaj jest grane?! Ktoś wszedł bezszelestnie – zerwał się na równe nogi.

- A to ty? – usiadł starając się nie patrzeć na nią – Po co przyszłaś?

Stanęła na środku przestępując z nogi na nogę jak wiejska dziewczyna o wyglądzie nieszczęśliwej figurki z porcelany, w wielbłądzim sweterku.

- Chciałabym z tobą porozmawiać – zbliżyła się do fotela. Jej oczy sprawiały wrażenie skutych lodem górskich stawów przysypanych śniegiem.

- Chciałabym z tobą porozmawiać – powtarza z naciskiem.

- O czym? – Piotr zdmuchnął w jej kierunku chmurę szarego pyłu.

- O kurewstwie.

- To siadaj kurwo.

Usiadła wybuchając śmiechem, z początku tłumionym, potem coraz bardziej szczerym, chamskim śmiechem nie pasującym wcale do jej eleganckiej, wypudrowanej figurki, a w żadnym wypadku do tych zwiewnych bordowych majtasów. Śmiali się długo.

- Zrobić ci coś do picia? – pyta Piotr, w głowie wiruje mu nieprzyjemnie.

- Jak najbardziej – zdjęła wielbłądzi sweterek pozostając w przezroczystym biustonoszu – Kurewce chce się pić – uśmiechała się skrzywiona, z takim znaczącym grymasem wokół ust.

Piotrowi wydało się przez moment… Jadła z ogromnym apetytem nieśmiertelną jajecznicę na bekonie popijając herbatą z cytryną. Przyglądał jej się w milczeniu, jak odstawiała talerz i ocierała usta bladoróżową chusteczką, która wystawała jej spomiędzy drobniutkich palców, tak bladych, niknących w tym świetle trzepoczącym pod sufitem.

Wolniutko, zwalniającymi ruchami mającymi w sobie coś z taniej, ale zawsze atrakcyjnej magii, zrzucała z siebie ciuszki i po chwili stanęła naga na dywanie, pochylona w świetle zachodzącego słońca, albo płonącego abażuru. Widział już gdzieś ten obraz dziewczyny stojącej w wodzie, w różowozłotym ciepłym świetle – jej piersi były nieprawdopodobnie jasne i niewinne – zbliżała się do niego po nagrzanej słońcem trawie. Delikatnie dotknął jej ramienia, żeby nie daj Boże nie zniszczyć tego snu.

- Ktoś może zobaczyć – syknęła odsuwając rękę, a on głuchoniemy, z uporem krążył wokół jej ramienia, niżej, coraz niżej…

- A teraz ubiorę się, też bezpłatnie – zadudnił czyjś głos, ale to nie była ona, w tym pokoju wyjętym z jakiegoś innego snu – Naprawdę przyszłam z tobą porozmawiać – wprawnie zapięła biustonosz i zarzuciła przez głowę wielbłądzi sweterek, którego Piotr nie mógł sobie przypomnieć.

Taka podobna, a jednak nie ta sama – siedziała teraz obok i patrzyła tymi swoimi zamarzniętymi stawami, w których zaczynało się coś przecierać , coś jakby rozbłysło. Dotknęła końcami palców pustej szklanki.

- Napijesz się herbaty? – usiłował podnieść się z fotela, ale opadł bezwładnie.

- Siedź, ja zrobię.

Czepiając się ściany podszedł do okna, odsunął firankę i spojrzał na ciemniejącą ulicę, którą przemykały cienie. W jednym z nich rozpoznał… siebie. Chciał otworzyć okno i krzyknąć za nim, to znaczy za tym sobą. Podnieciło go to ogromnie, że może być jednocześnie i tutaj i tam, ale cień zniknął, a  w pokoju pojawiła się Jola niosąca w złocistych filiżankach parujące kawy. Jej zgrabniutkie piersi przebijające przez sweterek pasowały do tych filiżanek w delikatne esy-floresy. Coś trzepotało pod sufitem.

- Masz piękne stopy – powiedział Piotr.

Uśmiechnęła się niewinnie i podkuliła je pod siebie.

- Jeszcze o stopach nikt mi tak ładnie nie powiedział – przekrzywiła główkę przyglądając się tym stopom, jakby zobaczyła je pierwszy raz…

Piotr podskoczył jak oparzony, gdy dotknęła jego ręki.

- Dlaczego mnie dotykasz?!

Jej ręka wycofała się gwałtownie,  oczy zamarzły.

- Pójdę już – usiłowała wstać, ale przytrzymał ją za łokieć.

- Zostań!

- Puść!

- Nie! Porozmawiajmy!

- Straciłam już ochotę!

- Przecież chciałaś!

- Nie!

Uderzył ją w twarz, rozpłakała się nagle w jego ramionach, długo tulił ją jak dziecko.

- Muszę już naprawdę iść! – powiedziała cicho.

Bez słowa odprowadził ją na ulicę. Było ciemno. Znajomy cień przemykał pod ścianą. Piotr ruszył za tym cieniem, ale przepadł, nim zdążył krzyknąć własne imię – cień roztopił się w ciemności, a może to była ona idąca zupełnie gdzie indziej – ta biedna mała kurewka, śliczna kurewka w bordowych majtasach z mgły…

Wbiegł na czwarte piętro i stanął pod drzwiami, ale nie chciały się otworzyć. Popędził w górę zostawiając za sobą to obce dudnienie, wspiął się po klamrach, wywalił ciężką klapę… Wokół rozpościerało się rozmigotane miasto. Gdzieś tam skrada się znajomy cień. A może ja sam już jestem tym przecinającym niebo światełkiem? – warkot samolotu przemijał i nikł. Piotr stanął na krawędzi, w dole poruszały się inne cienie, jakieś karaluchy czy pająki – w tej piwnicy rozognionej tysiącami chorych świateł Piotr zapragnął nagle połączyć się z nimi, podniósł stopę i… zachciało mu się zatańczyć. Hare Krsna! Roześmiał się głośno. Delikatnie, potem coraz wścieklej, bezładniej, tupał, skakał, miotał się po blaszanym dachu stapiając się z tym narastającym jazgotem, który niósł ulgę, który był nie do zniesienia – walił wściekle stopami, kolanami, rękami i krzyczał chcąc przekrzyczeć ten wypełniający go do szpiku kości, złowrogi ryk.

- Czy pan oszalał?! – ujrzał nagle wyłaniające się z ciemności ludzkie twarze.

- O s z a l a ł e m ! – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Czyjeś ręce schwyciły go i puściły natychmiast, bo dobrał im się do gardła, rozdarł marynarkę, posypały się guziki, trzasnęła klapa…

Podniósł się z trudem , obolały, rozdygotany jeszcze tym tańcem i przysunął do krawędzi… Na sygnale pędziła gdzieś skowycząca erka. To miasto przypominało teraz ogromnego świecącego trupa zawieszonego w pustej, chłodnej przestrzeni. Jacyś ludzie biegli po schodach, Piotr stanął nad krawędzią, ich kroki dudniły tuż, tuż – położył się na brzuchu na zimnej jęczącej pod jego ciężarem blasze i namacał przy ścianie linkę piorunochronu… Doczołgał się do włazu…     Na schodach spotkał jakiegoś mężczyznę, który przyglądał mu się z uwagą, aż Piotr dostał gęsiej skórki na wspomnienie tamtego skowytu, łoskotu spadającej za nim klapy. Jakaś baba z obwisłymi cyckami i kudłami w strąkach, z których wyciskać można było łój, krzyknęła za nim.

- Co się gapisz, ty hipisie pieprzony. Gnój… – jazgotała coś tam jeszcze za zamkniętymi drzwiami.

Piotr usiadł w fotelu i nalał sobie wódki. Zabrzęczał dzwonek. To Lisa Minelli z wielkim zadkiem ciągnie za sobą maleńkiego Pekińczyka-Chińczyka. Pekińczyk, pierwszy Chińczyk w jej życiu, ciekawe czy on jest wszędzie taki żółty – śmieje się tymi swoimi ogromnymi wargami, jej potężne uda przypominają naprężone uda lwa czającego się do skoku.  Zrzuca płową sukienkę, Pekińczyk szczeka coś do Piotra, że jest z Tokio czy z Kioto, a może z Pekinu, srał go pies – jego skośne oczka kręcą się jak bączki, jak czarne szpileczki kłujące przestrzeń, omal nie wyskoczą z tych wielkich oczodołów za umykającym Wielkim Zadkiem – szarpią się jak schwytane kiełbie, ale linka jest zbyt naprężona i Pekińczyk rani sobie usta, pluje krwią; ta mała czerwona główka opiera się jeszcze – walczy z uwięzłym haczykiem – ktoś wali stopami w sufit – ciemne plamy wsiąkające w dywan…

- Piotr!!!

Zrywa się opędzając od tej osy, ale to nie żadna osa, to Ula, jego pierwsza. Ta bliskość uderza mu do głowy, jej chłodna, lodowata ręka, dlaczego ona taka zimna? I ta piana przeciekająca przez palce, i… uda umykające gdzieś w przestrzeń – tuż, tuż!

- Co się z tobą dzieje?! – głos Uli brzmi zupełnie obco, to nie jest chyba Ula.

- Czego pan ode mnie chce? – jakiś chudy facet przygląda mu się z żarłocznym zainteresowaniem, latają mu żuchwy.

- O`key! – Piotr zaciera ręce.

Ręce Joli chyba usiłują go zatrzymać, a może to jest Iza – odrzuca je od siebie, chudy w dżinsach patrzy na niego tymi swoimi latającymi żuchwami i chyba boi się poruszyć, uśmiecha się niewyraźnie.

- Błagam cię! – Piotr zaciska palce na jej ramionach.

- A kim ty w końcu jesteś, gnoju jeden?! – Ulka syczy szeptem przez zaciśnięte zęby z takim dziwnym przerażającym uśmieszkiem, że Piotrowi zaczyna brakować tchu – Ty jesteś kurwa zerem! Nikim!… Zabierz te śmierdzące łapska! Kup sobie trupa!

Piotr zwalnia uścisk – patrzy jak znikają w górze. Wniebowstąpienie kurwa jego mać! Rzuca się do lodówki, podnosi butelkę do ust, piekący płyn ścieka mu po brodzie, palce ślizgają się po szkle – ciemna plama wykwita na suficie w miejscu tych przezroczystych trzepoczących stóp, których nie widać już nigdzie, n i e  m a  i c h

j u ż  n i g d z i e  wśród rozpryskujących się odłamków. Piotr wybiega na ulicę, podchodzi do jakichś kobiet i proponuje im swojego świętego członka. Jedna z nich śmieje się głośno, inna uderza go w twarz. Jakiś facet mówi, ty męska kurwo – popycha go na ścianę. Piotr przywiera do muru jak osaczone zwierzę, czując jeszcze na policzku ten płomień – patrzy na przemykających w mroku ludzi. Ich oczy skrzą lodowato w mdłych światłach neonów – z rozciętej ręki kapie wolno krew…

Przechodnie mijają go szerokim łukiem. Ktoś wspomniał o pogotowiu, inny o milicji, biedny człowiek, nie żałuj pani bandziorów – głosy rozpływają się w chłodnej kolorowej przestrzeni wypełnionej piskiem samochodowych kół i odblaskiem źrenic. A może to wszystko nakręcone złośliwie pojazdy, takie samo-chody, a nie żywi ludzie?!… Piotr widzi wywalające się z bramy dżinsy, długie łapy kreślą jakieś dziwne znaki, żuchwy latają żarłocznie, lśnią zębiska metalicznym połyskiem bardzo sprawnie działającej maszynki. Piotr zbliża się do nich i nim Jolka zdąży krzyknąć, a może to była Iza, dwa potężne sierpy lądują na tej rozdziawionej mordzie, która upada na chodnik. Piotr podnosi to za klapy, przybliża twarz do tamtej kanciastej mordy.

-  Ty bydlaku! – potrząsa nim wściekle – Myślisz, że wszystko można kupić?! Myślisz, że wszystko możesz zgnoić, bo masz szmal?!

Wokół zbiera się grupa ludzi, Piotr klęcząc wyszarpuje mu z kieszeni portfel i te zielone papierki – wciska mu w pysk… Ludzie pierzchną na wszystkie strony. Piotr dostrzega katem oka uciekającą Jolkę albo Izę – to nie była wcale jego pierwsza, tylko pierwsza lepsza kurwa rozpływająca się w ciemności – ktoś wykręcił mu ręce.

- Skurwysyn! – krzyknął Piotr i splunął na oślep.

Ktoś walił go pałą przez grzbiet, docierały j do niego jakieś oddalające się kroki, ktoś go obmacywał, popychał przed sobą. Szedł w butach bez sznurówek lśniącym korytarzem, ciężkie metalowe drzwi zamknęły się z łoskotem i obudził się na drewnianym katafalku.  W ciemności uniósł rękę i zauważył ze zdziwieniem, a raczej poczuł, posmakował końcem zdrętwiałego języka, że pełno na niej krwi, jeszcze nie zakrzepłej…Zdziwiło go, że nie przywieźli jeszcze trumny.

Wciąż czekał – wyciągnięty jak struna.

sierpnia 26
0

tu nie hotel (Wolna miłość XVII)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Tu nie hotel Stoczni Gdańskiej, tu Centralne Więzienie w Gdańsku! – zamiast budzika, klawisz. Potem ubranko na korytarz, śniadanko, spacerek, obiadek, kolacyjka – jak w pensjonaciku…

Kopsnij szluga, co nawijasz? Napiszę ci na gablach, pucuj się jak siadasz na bardach, nawiń z kiciorem! – Piotr nawija z kiciorem i jest git.

Raz w tygodniu łaźnia, kilku cweli, którzy schylają się po mydło i… zadek w robocie, albo „za ucha i w szamocik”. Nawijają o manach, kto i jak je posuwał, że nie można traktować ich poważnie, bo dziurawce są tylko po to, żeby służyć człowiekowi za relaks, albo zrobić coś konkretnego, a jak im się co nie spodoba, to w ryj i do roboty. Dziwki to zwykłe szmaty do wycierania i nic więcej, bo jak taką lepiej potraktować to zara przewraca jej się w ptasim móżdżku i chciałaby dyktować warunki, zdzira.

Nie każdy może być człowiekiem, jak kto skrewi, to staje się zara kurwą, albo cwelem i takiemu można napluć w szamot i wyruchać w styję, żeby ci ulżyło. Taki cwel musi harować jak człowiek mu każe, bo jak nie to w ryj i nie ma od tego odwołania, bo może mu się co jeszcze przytrafić i wykopyrtnie biedaczysko -  wyniosą go nogami do przodu, bo każdy ma szansę być człowiekiem, a jak skrewi, to zostaje kurwą, albo cwelem i na to nie ma rady i… psuł mu w styję…

Najgorsze, że nie można stąd wyjść, a czasem chciałoby się wyjść, najczęściej wieczorem, kiedy wisisz u kraty i patrzysz w niebo, a tam gwiazdy, chłodna noc sierpniowa, jutro będzie słońce, flądry na plaży, chciałbyś wbić ten nóż w ich biały brzuch i ciąć, ale twój los wygnajać, wygnajać do usranej śmierci, możesz sobie tylko pomarzyć o jakiej ścierce, a do wytarcia to musi ci wystarczyć cwel jak jest pod ręką i… „za ucha i w szamocik”, a jak nie to w łeb, niech ciągnie równo jak nie zdzierzył być człowiekiem, taki już jego cweli los, rwa go mać – bo człowiek ma głowę, a cwel łeb jak chuj i człowiek nie nawija, „boli mnie łeb”, bo to bluzg i musiałby się pucować, nawinąć z kiciorem, żeby nie skrewić, a dla cwela to normalka, jemu jest ze wszystkim dobrze, bo dobrze może być tylko kurwie, a człowiek jest w porządku albo git…

Piotr pił czarną kawę, w niedzielę białą, jadł czarny chleb z margaryną i odrobinę ścierwa, czasem w piątek był nawet schabowy. Jak dawali śledzie, to wszyscy rzucali je przez kraty, z wyjątkiem Piotra, który jadł ze smakiem, bo lubił śledzie i kojarzyły mu się z pachnącymi cebulą rękami matki, które całował kiedyś przed świętami przepraszając za jakiś numer.

Zaszył się tu jak szczur,  całymi godzinami wpatrywał się w kąt celki. Wyciągnięty na koju obserwował muchy, ich harce wokół lampy; raz zobaczył nawet „trzepoczącą”, wyciągnął do niej ręce, ale rozpłynęła się w tym żółtym świetle. Rozśmieszyło go to, dostał takiego ataku, że ludzie musieli go walić w plery, żeby się nie udusił. Wieczorami próbował pisać wiersze. Napisał nawet taki jeden, który im się spodobał:

Jesteśmy jak ptaki
Mimo naszych kajdan
Te kraty u okien nie zabiją skrzydeł
Które w nas
Otwierają się codziennie
Pękają mury jak trzaśnięte w łeb cwele
Stukot kroków klawisza z jazgotem spada w bardach

Nad nami tablica nieba
Piszemy nasze sztubackie pragnienia
Starannymi ruchami piór-skrzydeł
Nagie kelnerki siadają nam na członkach
Huśtamy je do woli przeglądając menu
Potem kapiemy się w morzu czarnym od konającego z rozkoszy słońca

Potem idziemy spać
Do naszych domów
Gdzie czekają żony
Stosy żarcia
Zasypiamy z śmiertelną pewnością że
Jutro wstanie dzień
Bez krat i kajdan
Pełen dziwek i innych
Atrakcji drogich naszemu wolnemu
Sercu

O tak
Jesteśmy ptakami
Te kraty u okien nie zabiją skrzydeł

Które w nas
Codziennie
Bolą

W tym coś jest, mówił jeden z nich, a drugi, mamy, rwa go mać, poetę pod celką.

Jak przyszli klawisze namawiać do arbajtu, kategorycznie powiedział, że nie, nie interesuje go wypiska, ani szmal. Będzie siedział tutaj, bo to jest jego wolność – to zażywaj wolności – powiedział jeden z nich i na korytarzu rżał jak koń.

Kiedyś odwiedziła go Iza. Siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, za tym długim stołem. Potem Iza powiedziała, że zaskoczył ją totalnie, że jeszcze w życiu nic jej tak nie zaskoczyło, bo wyciągnęła go  z takiego bagna – słuchaj, to była przecież podróż w jedną stronę – mówiła – pielęgnowałam cię jak dziecko, a ty robisz mi taki numer? Ubieram cię, daję pieniądze, kto ty jesteś dla mnie? Obcy facet, a ja się przejmuję tobą jak kimś z rodziny, a ty napadasz zupełnie bez powodu na przyjaciela mojej koleżanki i chcesz go okraść?!

- Wsadziłem mu tylko dolce w pysk, dla przykładu.

- Co ty pieprzysz, to jakaś paranoja – Iza uniosła się i zatrzepotała pod sufitem. Piotr pokładał się ze śmiechu.

- To jednak być Chińczyk-Pekińczyk z kutasikiem żółtym jak cytrynka.

- Ty jednak jesteś wariat.

- Ja to lubić, Izuniu. Ja być taki wariatuńcio, all right?

Kilka razy zjawiła się matka, przynosiła paczki z żarciem i łzy płynęły jej z oczu, truła ten swój nieśmiertelny hit o krzywdzie, czarnej niewdzięczności, o tym jak był chory i całymi nocami nosiła go na rękach.

- A ty mi za moją dobroć imputujesz, że ja prowadzę jakiś burdel?! – Iza zlazła z sufitu, siadła z nóżka na nóżce.

Matka płacze, trze sobie oczy małą różową chusteczką, smarka i znowu trze, aż dziw że sobie ich całkiem nie zetrze, powinno się zabronić urzędowo takiego wycierania oczu, bo łzy są po to, żeby kapały na stół.

-  Ty jednak jesteś bardzo biedny – mówi matka chowając chusteczkę do torebki.

- Chciałam jeszcze raz wyciągnąć do ciebie rękę – Iza wstaje, ale od dzisiaj na mnie nie licz, nie jestem filią Kobierzyna.

-  …A pocałujcie wy mnie wszystkie…

Matka patrzy spłoszona, Iza oddala się kołysząc biodrami, tylko ta panienka pod sufitem dygocze jak w febrze – żółte światło rozebrało ją zupełnie, klaszcze rytmicznie w ręce, jakby chciała złowić swój głos, który gdzieś z niej wyszedł, bo ona jest zupełnie niema, jak karp w wannie przed świętami, pławi się w świetle lampy i klaszcze płetwami.

- Przestań klaskać, mamo – mówi Piotr i patrzy jej w oczy, które zapadają się

w głąb czaszki i z każdą chwilą są coraz mniejsze, jak dwa uciekające węgielki, już widać tylko szarą jak pergamin twarz poprzecinaną tysiącami pogłębiających się kresek, która rozpada się, niknie…

sierpnia 26
0

*** (Wolna miłość XVIII)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

- Spacer! – rozlega się na korytarzu i szczękają drzwi.

Ustawiają się gęsiego. Piotr dostrzega w głębi tego mikrótkiego chłopaczka, którego po raz pierwszy zobaczył w łaźni  jak ludzie poklepywali go po głowie mówiąc – ale masz fajny łeb.

- Git – nawinął sam do siebie zamyślony Sylwek.

Przechodzili koło tego miejsca, gdzie podobno kiedyś robili wyroki. Niewielki pokoik z posadzką służył teraz za palarnię. Piotr rozglądał się za zapadnią, ale nie znalazł nawet śladu – czyjeś ręce zaplotły mu się na szyi, aż oczy wylazły mu na wierzch.

-  …rwa go mać – wykrztusił i gable puściły. Zobaczył nad sobą rozrechotany pysk Sylwka.

- Git – nawija Sylwek.

Szli wkoło wybiegu. Dwie rundki w jedną, dwie w drugą stronę. Szare odrapane mury, kraty przysłonięte blaszanymi żaluzjami – idą z głowami podniesionymi, czasem ktoś kopnie kogoś w styję, taki błysk i… git… Piotr idzie z innymi, chce zdążyć za tym bębnem, co tak wali, że dziewczyny popiskują na chodnikach, a ludziom iskrzą się oczy. To wszystko jest wspaniałe, czerwone flagi łopoczą, cudowny jest tatuś, który zna tego pana z bębnami i Piotruś może teraz iść z nim tuż, tak blisko, a wszystkie dzieci patrzą na niego z zazdrością, z kolorowymi chorągiewkami.  Balony fruną jak nadęte ptaki, dziewczęta w szarawarach, z długimi włosami, narciarze z nartami na plecach, jakby za chwilę miał spaść śnieg, ale drzewa są przecież takie zielone i kwiaty tak pachną – furmanki, traktory, straż pożarna w błyszczących w słońcu hełmach i wszyscy krzyczą – Niech żyje! – Piotruś nie wie co ma żyć, ale pokrzykuje cieniutko – Niech żyje! – aż się zasapał i trudno mu zdążyć za tym bębnem. Ludzie na trotuarach przepychają się jeden przez drugiego, bo każdy chce widzieć, znaleźć się jak najbliżej. Słychać narastający śpiew, orkiestra zagłusza bęben, a bęben orkiestrę – spośród tłumu wyrasta wielka czerwona łódź z pięknie ubranymi panami, którzy uśmiechają się i rzucają kwiaty w tłum. Wszyscy machają do nich i krzyczą – Niech żyje! – Piotruś też macha i krzyczy. Jest szczęśliwy,  bo  widzi tatusia, tam w środku, też się uśmiecha i macha. Piotruś krzyczy – tato! – najgłośniej jak potrafi, ale głosik jego ginie w tej powodzi, w tym grzęzawisku chorągiewek, balonów i transparentów. I wielka czerwona łódź płynie nad tym wszystkim i nagle robi się cicho…

Pokój tonie w kwiatach. Cała rodzina ubrana jak na święta i inni obcy ludzie, których Piotruś nigdy jeszcze nie widział. Musisz być mężczyzną – jakaś tęga pani gładzi go po główce – opiekuj się mamą. Wielka czerwona łódź płynie nad tym tłumem, w ciszy chrzęszczą kroki, poduszka z błyszczącymi orderami, które tatuś czasem nosił, Piotr ściska mamę za rękę – Gdzie jest tatuś?! – krzyczy i budzi się w ciemności…

Noc wlecze się nieskończenie… Zapach lasu jest odurzający. Piotr widzi wyraźnie siebie leżącego na koju w ciemności, w tym bladym, pręgowanym świetle zza krat… Chłoszczące gałęzie spowite pajęczyną, ich wilgotny odór, sztylety słońca przedzierającego się przez gęstwinę – ale nikogo tutaj nie ma, tylko trawy, korzenie i suche patyki, które pękają z trzaskiem pod stopami. Gałęzie rozchylają się wpuszczając więcej słońca, przez chwilę drga w trawie ten żółcieniowy odblask i spowija go cień.

Mariola stoi na polanie z wyciągniętą ręką, na której leży szary ptaszek. Oczy Marioli błyszczą, coś mówi do ptaszka pieszczotliwie, jak mówi się do dziecka i gładzi go po łebku, ale ptaszek leży z wystrzelonymi w górę sztywnymi łapkami i patrzy jaśniejącymi szparkami spod zaciśniętych, sinych powiek.

- Zrobimy mu wspaniały pogrzeb – mówi Piotruś przełykając łzy.

Mariola przykuca obok, grzebie patykiem w ziemi. Jej piegowata twarzyczka kurczy się w tym wielkim smutku – Piotr gładzi ją po tych niknących rudych włosach związanych w koński ogon.

- Zrobimy mu wspaniały pogrzeb – powtarza Piotruś i głos mu drży.

Jest w swoim najlepszym ubranku, Mariola w sukience z komunii. Zapada zmrok. W ogrodzie pod krzakiem agrestu ciemnieje świeżo wykopana jamka. Ptaszek zawinięty w perkalikowy niebieski gałganek niknie w ziemi. Na uklepanym łopatką kopczyku pojawia się maleńki krzyżyk z patyków oplątanych nitką. Mamie trzęsie się broda. Patrzy wciąż na tę rosnąca kupkę ziemi – głucho stukoczą grudy. Piotruś ściska ją mocno obiema raczkami za ramię i prawie krzyczy – nie płacz! – połyka łzy i myśli o wróbelku. Dlaczego nie można go ożywić?!

Wujkowie prowadzą mamę pod ramiona – powłóczy nogami i oczy ma wbite w ziemię. Piotruś wlecze się za nimi z ciocią za rączkę – dlaczego nie można go ożywić? Tatuś na pewno by wiedział, ale gdzie jest tatuś? Dlaczego nie przychodzi?!

W domu pełno obcych ludzi, siedzą przy długim stole i nic nie mówią. Ciocie wnoszą talerze i parujące wazy z rosołem; ułożone równiutko na półmiskach kotlety i ziemniaki polane tłuszczem. Wujek wstaje i otwiera butelkę – nalewa z namaszczeniem przezroczysty płyn do kieliszków, które skrzą się w słońcu. Piotruś mruży oczy, bo swędzą go powieki. W miarę jedzenia i picia towarzystwo się ożywia, ludzie zaczynają rozmawiać, uśmiechają się do siebie, niektórzy nawet śmieją się głośno opowiadając coś zabawnego o tatusiu, jakby wyjechał gdzieś bardzo daleko, ale on przecież wróci. On na pewno wróci! – Piotruś wyrywa się z kolan wujka, wybiega na podwórko za starą szopę. Nie zwraca wcale uwagi na pająki, które przebiegają mu po rękach i po szyi. Tak bardzo żal mu tego wróbelka, który nagle przestał się ruszać. Powie o tym tatusiowi jak tylko wróci, tatuś coś poradzi, wygrzebią go z ziemi i będzie żył, będzie ćwierkał…

Rzeka szeleści. Piotr idzie za nią, za tą rozwiewającą się sukienką – pięty strzelające w niebo, trawa faluje, rybitwy krzyczą i… ręce zaciskają się, zamierają na trawie – ciche słowa podobne do szemrania rzeki, stapiają się …

- Nawiń z kiciorem! – wybucha z ciemności, szelest rzeki to gulgotanie wody w kiblu.

- Z kiciorem – ktoś stęka.

Piotr zagląda przez szparę. Głowa Mańka porusza się rytmicznie, Sylwek sapie jak lokomotywa. Mariola biegnie migając łydkami, w czarnym kostiumie. Jej piersi unoszą się i opadają, coraz bliżej, koło falochronu. Morze jest spokojne, tylko lekkie zmarszczki. Mariola kładzie się na piasku, w kącikach ust zbiera jej się chyba krew. Skąd ta krew? – Piotr całuje ją po policzkach ścierając grzbietem dłoni ten cierpki płyn, który smakuje jak jakiś źle zrobiony sok.

- Nabrałaś mnie – w jego głosie drży utajona wściekłość.

Mariola przesypuje rękami piasek i patrzy w niebo. Piotr zagryza do bólu wargi starając się zapanować nad sobą.

- Nie znoszę burdelu – mówi spokojnie.

- To nie burdel, a prywatne mieszkanie – Izabella zakłada nogę na nogę, sukienka omal jej nie pęknie.

Rzeka szumi, ale na tamtym brzegu nie widać już nikogo. Ani śladu furkoczącej sukienki, ani bielejącej na tle zieleni plamy brzucha, ani żadnej innej plamy – tylko ta rzeka i ptaki nawet nie krzyczą… Z przybrzeżnych szuwarów wyłania się twarz, a raczej maska. Nie wiadomo kogo ona wyobraża i czego chce.

- Nawiń z kociorem! – nocne czuwanie rozdziera syk, bo to jest taki syczący szept, który przypomina mowę gada. Cicha odpowiedź roztapia się w skrzypieniu sprężyn i świszczącym oddechu, który narasta…

Z jazgotem otwierają się drzwi i światło wlewa się do celi. Klawisz uroczystym głosem odczytuje nazwisko i imię. Sylwek z Mańkiem uśmiechnięci od ucha do ucha kopią go na pożegnanie w dupę, to znaczy w styję – Piotr wypada na lśniący korytarz.

Idzie w słońcu wchłaniany coraz uporczywiej przez strzępy rozmów, samochodowy warkot, pisk tramwajowych kół. Najchętniej ukląkłby teraz i położył głowę na tych lśniących szynach, ale po prostu mu się nie chce. Idzie dalej, kroczy tymi swoimi niepotrzebnymi nogami, a każda z nich waży chyba tonę – patrzy na te uśmiechnięte, beztroskie twarze i czuje, że jest inny, zupełnie inny, jakby ulepiony z innej gliny przez innego Boga, który musiał być przy tej robocie pijany, albo na solidnym haju. Nagle dostrzega tuż przed sobą jasną, szczupłą dziewczynę, która patrzy na niego z ukosa. Idą ramię w ramię, czuje jej ciepło.  Na ciemniejącym nad jej górną wargą meszku błyszczą maleńkie kropelki, z zamglonego prześwietlonego słońcem nieba sączy się drobniutki, ciepły deszcz.  Dziewczyna niknie w bramie, Piotr idzie dalej przyciskając palcami nabrzmiałego patafiana do uda. Trzeba coś zrobić – myśli rozpaczliwie.

Trzeba koniecznie coś zrobić.

sierpnia 26
0

coś poważnego (Wolna miłość XIX)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Błąkał się ulicami. W końcu wsiadł do autobusu jadącego w kierunku wylotowej na Warszawę. Było wczesne popołudnie, niebo zamglone – bezwietrznie, ciepło. Rozpiął koszulę, bo zaczął się potwornie pocić. Chętnie pojechałby gdzieś nad rzekę i wykąpał się, odświeżył, ale żaden z kierowców nie chciał się zatrzymać. Wszyscy pokazywali palcem w dół. Na poboczu jakiś facet majstrował przy „Fiacie”. Piotr zarzucił torbę na ramię i podszedł.

- Coś poważnego?

- Cholera go wie – niski grubawy spojrzał na niego zza pachnącej jeszcze świeżą farbą żółtej klapy – Iskrę ma, ale paliwo chyba nie dochodzi – rozłożył bezradnie ręce.

- Nówka? – Piotr pogładził lśniący lakier – Niech pan spróbuje zastartować.

Facet siadł za kierownicę, zaskrzeczał starter.

- Niech to szlag, wczoraj odebrałem z Polmozbytu.

- A może skończyła się benzyna.

Faceta zamurowało.

- Co?! To chyba niemożliwe.

- Ma pan jakiś zapas?

- Nie.

- To zatrzymajmy coś – Piotr wyciągnął rękę i nadjeżdżająca właśnie ciężarówka zatrzymała się z jazgotem. Kierowca odstąpił „piątkę” i „Fiat” … zapalił.

- Ale ze mnie dureń – facet złapał się za głowę..

- Rzecz normalna – pocieszał go Piotr – teraz będzie pan już wiedział, że trzeba od podstaw, zanim zacznie się grzebać w silniku.

- Chciałbym się panu zrewanżować… Może do nas, na kolacyjkę, jak ma pan tylko czas.

- Czasu to ja mam mnóstwo – Piotr wsiadł rzucając torbę na tylne siedzenie. Samochód szarpał, przy każdej zmianie biegów silnik wył, albo się dławił.

- Widać, że to moja druga samodzielna jazda? – spytał facet z oczami utkwionymi w drodze.

- Ależ skąd, jeździ pan jak rajdowiec.

Skręcili w boczną drogę. Samochód kołysał się wśród pól. Na obrzeżach jakiejś wioski stał wysoki murowany dom otoczony zieloną siatką – wjechali przez otwartą bramę. Piotr zauważył w głębi szklarnię, ogromny łaciaty pies na łańcuchu warczał obnażając kły. Facet uspokoił go klepiąc po szyi, na schodach stanęła szczupła czarna dziewczyna w typie „żylety” i przyglądała im się przesłaniając oczy ręką.

- Poznaj mojego pomocnika, pomógł mi naprawić wóz.

- Coś poważnego?

- Iii – facet wydął pogardliwie usta.

Zaprowadziła go do pokoju, gdzie wszystko pachniało nowością: narożny tapczan i superwygodne fotele wyścielone prawdziwą skórą, w jednym z nich Piotr zagłębił się z rozkoszą przyglądając się ciemnym, przeszklonym segmentom z kolorowymi grzbietami książek i kryształowymi flakonami ułożonymi tam jak na wystawie. Półmrok rozjaśnił nagle żyrandol, chyba też kryształowy. Na stół wjechała na półmisku pokrojona w równiutkie plasterki różowa szynka z puszki, sałatka z pomidorów, ogórki kiszone, karafka z wódką i kieliszki. Głód zaatakował go wściekle i cierpiał potwornie, zanim zasiedli do stołu – nałożył sobie pełen talerz i jadł łapczywie popijając herbatą z cytryną.

- Jak podoba się panu nasz domek? – spytał facet, gdy Piotr zaspokoił pierwszy głód i odstawił talerz.

- Niczego sobie, urządzony pięknie – wypili z kryształowych grubych kieliszków, wódka pociekła Piotrowi po brodzie.

- Te kielichy trochi za grube – powiedział facet – Trochi trudno się pije.

- Ale ładne – Piotr przyglądał się delikatnym skrzącym w świetle lampy

nacięciom. Rozejrzał się po pokoju, w którym wszystko było prawie nowe, prawie nietknięte i nagle ogarnął go dziwny smutek – utkwił wzrok w tych przeszklonych segmentach nie mogąc znaleźć słów.

- Coś pan jak na stypie? – spytał nalewając do kieliszków facet, grdyka mu podrygiwała, usta otwierały się jak u ryby za każdym razem, gdy przechylał butelkę.

- Każdy jest jaki jest – Żyleta uśmiechnęła się smutno – Może pan źle się czuje, albo jest przemęczony.

- To domek, mówi pan, niczego sobie? – facet przeciągnął się z zadowoleniem.

- Domek piękny i pięknie urządzony – Piotr wolno cedził słowa pochylony nad stołem – Tylko tak tu jakoś… pusto… Nic małego się nie kręci – spojrzał na nich zaczepnie.

Facet chrząknął i podniósł butelkę, ale było już nalane. Żyleta patrzyła gdzieś pod stół. Wypili.

- A wie pan, że ten żyrandol jest z prawdziwego kryształu? – powiedział facet otrzepując się z miłym obrzydzeniem – Chcieli mi wcisnąć podobny, ze zwykłego szkła, ale co? Nie stać mnie? Kogo jak nie mnie? Niech pan no mi tylko powie, czy widział pan w zwykłym domu kryształowy żyrandol? Tylko w pałacach, panie, tylko…

Piotr przyglądał się Żylecie, jej szczupłej szyi, ramionom i spiczastym piersiom rysującym się pod cieniutką, jedwabną bluzeczką.

- Myślę, że największym skarbem w tym domu jest pańska żona.

Uśmiechnęła się, w górnej szczęce miała maleńką przerwę, która dodawała jej uroku. On też się uśmiechnął, widać połechtany mile.

- Zarecytuj panu, Aniu, ten swój ulubiony wierszyk.

Poruszyła przecząco głową, wyraźnie speszona.

- To Miłosza – powiedziała bardzo cicho, jakby się wstydziła.

- No, Anka, nie daj się prosić – zwrócił się do Piotra – Żona, wie pan, zajmuje się literaturą.

- Zajmowałam się – zaakcentowała dobitnie.

Piotr wygodnie zagłębił się w fotelu. Facet korzystając z okazji nalał sobie ukradkiem i wychylił przyglądając jej się katem oka. Siedziała zamyślona, z wpółprzymkniętymi powiekami.

- Bardzo chętnie posłucham, tak dawno nie czytałem dobrej poezji – powiedział Piotr całkiem szczerze.

- No dobrze, powiem wam ten wiersz… Kiedyś, jeszcze za studenckich czasów, powiedziałam go zupełnie przypadkowo, przy małej wódeczce. I był tam chłopak, który prowadził studencki teatrzyk, powiedział że nieźle i zaprosił mnie do udziału w spektaklu opartym na Miłoszu, do którego właśnie się przymierzał. Powiedział, że ten wiersz jest bardzo inspirujący do pewnych teatralnych działań – zamilkła na moment – To będzie chyba mój ostatni występ. Nie mówiłam go tak długo…

Zaczęła bardzo wolno. I było w tym coś pięknego i przerażającego zarazem. Piotr patrzył na nią z zachwytem.

Nad filarami, z których smoła ścieka,
w prowincji tej, gdzie salwa co dzień błyska

pod śpiew saperów o losie człowieka
kołysze płacz dziecinny kołyska.

Kołysze, lula nowego bohatera
w zapachu ognia i spalonych zbóż.
Pluszczą pontony, tryska ptak zbudzony.
Roz-kwi-ta-ły  pęki białych róż.

Nie śpiewajcie, chłopcy, pieśni tej –
porucznik mówi – bo zanadto smutna
i tak już w wodzie mokniemy po pas.
Nie bójcie się, tam w górze nie szrapnele –
po prostu leci ogień sennych gwiazd.

Mój mały – szepczą dziecku w wiosce siwej
od mgły armatniej – mały, bajkę chcesz?
Więc była… rzeka nazwana Stochodem.
W rzece mieszkała taka ryba leszcz.

A leszcz był płaski jak miesiąc wieczorem,
i pływał sobie , wodne kwiaty jadł,
aż przyszedł ktoś nad wodę i zakrzyczał:
wróć, u-ca-łuj jak za dawnych lat.

Zdziwił się leszcz, kto go wołać może.
Ale dość bajki, śpijże już mój mały.
Jest inna bajka. Był raz sobie kraj,
A w kraju żyta, szumiały i szły
Krajem pociągi pełne bochnów chleba,
Nad pociągami srebrny grał skowronek…
Dalej nie umiem.

- Piękny wiersz – powiedział Piotr – I tak wzruszająco go pani powiedziała.

- Pisałam pracę z Miłosza, a tak dokładniej, to z poezji emigracyjnej.

- Pani powinna być aktorką.

- Jest pan taki miły, może przepijemy brudzia? – jej oczy skrzyły w

świetle. Szanowny małżonek przyglądał im się z szelmowskim uśmieszkiem, jakby z oddalenia. Stuknęło  szkło, Piotr – Ania – buzi. Trwało to odrobinę za długo, ale facet zajęty był właśnie wychylaniem kolejnego kielicha, który w trakcie tej „buzi” zdążył sobie nalać.

- Tak, to jest prawdziwy skarb, ale dla mnie – odezwał się spoglądając znacząco na Piotra i nalał po całym. Wypili. Oni po pół, a on do dna – otrzepał się ze wstrętem, jego nalana twarz zaczerwieniła się, uszy spąsowiały.

- Nie pij tyle, Zbyszek – skarciła go Ania.

- Czy ja w ogóle piję? – puścił perskie do Piotra rozdziawiając zaślinioną gębę – Powiedz no stary – przeszedł nagle na „ty” – Powiedz, gdzie ona będzie miała lepiej… Ja też kiedyś zaczynałem studia, zaliczyłem nawet jeden semestr, ale to o dupę rozbić, za takie psie pieniądze. Ja jestem dzisiaj panem, a magistry-dziady mogą mi buty czyścić. Taki jeden świeżo upieczony pracował u mnie w zeszłym roku w szklarni i przez tydzień zarobił więcej jak pan inżynier za miesiąc. A dzisiaj tylko pieniądz się liczy – bełkotał przy uchu Piotra – Panie, jak pieniądz jest to i szacunek i miłość się znajdzie. I ludzie są dla pana dobrzy jak mają jakiś interes, a jak się byznes skończy to klops. Ja w przeciągu pięciu lat, to proszę pana wybudowałem i urządziłem ten dom, kupiłem wóz, zmodernizowałem szklarnię, a w przyszłym roku robimy se przerwę i na wyspy kanarowe sru – szturchnął Piotra w ramię – Roboty trochi jest, ale jak się już tak zapierdala, to coś trzeba z tego mieć. Mnie nie trzeba, proszę ciebie wyjeżdżać na saksy, ja ma saksy tutaj, w tym ludowym burdelu, zgadzasz się ze mną Piotrek? – walnął pięścią w stół, aż podskoczyły kieliszki.

-  Ty i Ania jesteście warci wszystkich pieniędzy – powiedział uśmiechając się Piotr.

- Cieszę się, że tak myślisz, zostaniemy chyba przyjaciółmi – nalał sobie i wypił nie patrząc na nich, otarł z rozmachem usta -… A dzieci, to my będziemy jeszcze mieć. Wtedy, to tak jakoś, nie wyszło…

- On rzadko pije – Ania zbliżyła się do Piotra – ale jak już znajdzie jakiś pretekst, to do oporu – przyciszyła głos – ma strasznie słabą głowę.

- Co ty tam pieprzysz? – Zbychu wybałuszył ślepia.

- Mówię Piotrkowi jaką masz mocną głowę.

- Ma się rozumieć – kiwał się na krześle – ma się rozumieć, bo kto ma mieć jak nie ja – coś tam jeszcze bełkocząc ułożył się na kanapie.

Siedzieli naprzeciw siebie i sączyli wolno z kieliszków zagryzając plastrami szynki i pomidorów. Ania podała kawę i kruche ciasto z truskawkami – Piotrowi wydało się przez chwilę, że śni, uszczypnął się w policzek. Przyglądała mu się usiłując podważyć języczkiem truskawkę – udało się, truskawka zniknęa w jej ustach – oblizała wargi.

- Jesteś stąd? – usiadł obok na kanapie.

Przyglądał się z ukosa tej „żylecie”, która uśmiechała się do niego znad kawy i ciastek, spod zgaszonego kryształowego żyrandola, zanurzona bezpiecznie w ciepłym świetle kinkietów i dyskretnych pobłyskiwań pachnących nowością mebli. Zbychu zachrapał gwałtownie, ale podkurczył tylko nogi, odwrócił się i schował głowę w dłoniach.

- Jestem prawie z Krakowa.

- Prawie?

- Można powiedzieć, że z Krakowa. Batowice to właściwie Kraków – sączyła

wolno słowa przygryzając wargi. Prężyła się ledwo dostrzegalnie, było w tym coś obezwładniającego, podniosła się i usiadła w kącie kanapy podkulając stopy – jej koci wzrok trudno było znieść, przez twarz Piotra przebiegł bolesny grymas.

- Skąd się tutaj wzięłaś?

Musnął delikatnie grzbietem dłoni jej włosy i policzek. Przymknęła oczy, mięśnie jej twarzy zadrżały.

- Długo tutaj jesteś? – spytał.

-  Trzeci rok – dotknął wargami jej nagiego ramienia.

- Nie nudzi ci się?

- Trochę.

Objął ją gwałtownie.

- Nie, on może się obudzić – szeptała coraz głośniej, jej głos zamierał i nikł w narastającym oddechu, szeleście przesuwanych rąk…

-  To może pójdziemy na górę? – powiedział pieszcząc pod bluzką te „jej”.

Odrzuciła w tył głowę, jej serce waliło wściekle – zachłannie wsłuchiwał się w ten łopot.

- Ja jestem chyba szalona – powiedziała opierając głowę na jego ramieniu.

Zbychu mamrotał coś przez sen, przykryła go puszystym kocem i pogłaskała po głowie – skrzywił się i sapnął.

Wspinali się po schodach. Potem prawie biegli przez duży pokój urządzony w antycznym kiczowatym stylu, gdzie królowało ogromne łoże z baldachimem i złotymi frędzlami. Piotr chciał ją pchnąć na te puchy, ale wyrwała się stanowczo i zaciągnęła go jak niegrzecznego chłopczyka do maleńkiego pokoiku. Zwinnymi ruchami rozłożyła pościel i wsunęła się pod kołdrę. Piotr zamknął bezszelestnie drzwi i usiadł obok. Rozpinał koszulę patrząc z przyjemnością na te jej drapieżne rysy – usta rozchylające się w tym tak wiele zapowiadającym uśmieszku.

- To w co będziemy się bawili? – spytała przykryta po szyję, taka mała, figlarna dziewczynka.

- Zabawimy się w doktola, czy pani jest baldzo chola?

- Baldzo, baldzo chola – zarzuciła mu ręce na szyję.

- To zalaz będziemy się lecyć – badał ją rękami pod kołdrą – Chyba nie obejdzie się bez cięcia.

- A potem juz będę zdlowa?

- Zobacymy jak wyjmę nóz.

Odsuwał wolno kołdrę, zacisnęła powieki.

- A gdzie są wasze dzieci? – spytał znienacka.

- Nasze dzieci? – usiadła na łóżku – Dlaczego to cię tak interesuje? – przyglądała mu się zdziwiona z szeroko otwartymi oczami.

- Bo… tak tutaj cicho i… pusto.

Nie odpowiadała skubiąc nerwowo kołdrę, piersi zwisały jej ciężko.

- Przydarzyło się, dwa razy…Jak mnie już tak pytasz, to ci powiem. Wiesz, sama nie wiem, czy długo tu wytrzymam… To bardzo porządny, ale prymitywny facet… Sama nie wiem, co mi strzeliło do łba z tym bezsensownym małżeństwem. Chyba byłam wtedy bardzo zmęczona. No i zdarzyło się…dwa razy…

- Co, dwa razy?

- No dwa, niektóre skrobały się dziesięć, taki mały zabieg, da się przeżyć.

Piotr wstał.

- Pozwolisz, że zanim zaczniemy, pójdę się wysikać. To też taki mały zabieg.

Roześmiała się nerwowo. Zbiegł po schodach zapinając koszulę. W pokoju złapał torbę i narzucił kurtkę. Wrócił jednak od drzwi i wziął jeszcze ze stołu niedopitą półlitrówkę, zakręcił i wsunął do kieszeni.

Była chłodna noc i przenikliwy jak żyleta wiatr. Piotr szedł przez pola popijając z butelki, gdy zaświstało – cisnął ją w ciemność i zapiął kurtkę. Szedł dalej przed siebie nie mogąc wymyślić nic innego ponad to, żeby iść, poprzez jakieś francowate miedze, wyboiste dróżki. Kiedy drogę zagrodził mu szemrzący strumyk, zatrzymał się i usiadł. Wsłuchany w ten cichy szmer zanurzył rękę w wodzie – wydało mu się, że słyszy jakiś stukot, jakby zbliżające się kroki, gdzieś spod ziemi. Spod ziemi?!… Wyraźnie usłyszał też dochodzące stamtąd uderzenia serca, własnego serca, jakby leżało gdzieś wśród pól i tłukło się w tej zimnej rosie. Rozejrzał się za jakimś kocem, żeby je chociaż przykryć i… roześmiał się z tej bzdury… Co za cholerny bzdet! – przecież serce to nie żaba, żeby pałętało się byle gdzie. Ale swoja drogą, dlaczego nie ma tutaj żab, szlag je trafił czy co?… Stukot kroków narastał, jakby szły rzesze ludzi w butach podkutych żelazem – ogarnął go strach, że te przeklęte buciory mogą przez nieuwagę  r o z d e p t a ć  j e g o  s e r c e  i…roześmiał się po raz drugi… A serce pulsowało wyraźnie, czerwieniejąc wśród traw…  Co za kiczowaty obraz, rzygać się chce na taki widok… Podskoczyło nagle – może to była jednak czerwona żaba. Piotr roześmiał się po raz trzeci… A stukot wciąż się przybliżał, coś szło tutaj z chlupotem… Niemożliwe. Nie  mógł wprost uwierzyć własnym oczom – to ojciec przedzierał się w górę strumienia, pod prąd. W ręku trzymał wędkę, na ramieniu siatkę pełną połyskliwych, wierzgających ryb. Nie spojrzał nawet na Piotra, a on nie mógł znaleźć odpowiednich słów, żeby go przywitać po tak długiej drodze, bo nie widział go ponad dwadzieścia   lat – stukot kroków ucichł…

Prysnęło lodowatym biczem. Na tamtym brzegu ujrzał poprzez ciemność Olę rozpiętą na krzyżu. Jak gdyby nigdy nic paliła papierosa, z brzuchem jak bęben… Cisnął kamieniem w jej twarz – stuknęło głucho i rozległ się plusk. Piotr zapragnął nagle przytulić się do tego brzucha, przebrnął strumień w bród kalecząc sobie stopy o ostre kamienie, ale jej brzuch był zimny. Zimny jak lód. I nie było już nigdzie strumienia, wschodziło  zimne słońce – Gdzie jest Ola?! – rozejrzał się bezradnie, ale nie dostrzegł jej nigdzie.

Szedł gdzieś długo. Potem jechał furgonetką. Nagle znalazł się na jakimś dworcu. Głucho dudnił megafon:

UWAGA! UWAGA! POCIĄG POŚPIESZNY DO GDAŃSKA…